Ads 468x60px

sobota, 28 marca 2015

Droga do złota: Atak na szczyt

Katowicki Spodek
(fot. Jan Mechich)
W życiu niemal każdego sportowca są szczególne chwile, które często nie dają porównać z żadnymi innymi momentami kariery. Dla polskich siatkarzy takim wydarzeniem były Mistrzostwa Świata organizowane w naszym kraju. Z pewnością żaden z naszych zawodników, wybiegając na wypełniony po brzegi Stadion Narodowy nie myślał, że niemal cztery dekady wcześniej Złota Drużyna pod wodzą Huberta Jerzego Wagnera, w dalekim Meksyku walczyła o prymat na świecie. Czyżby piękna historia, która wówczas się wydarzyła, miała się powtórzyć? Odpowiedź przyniosły trzy niezwykle emocjonujące tygodnie.

Otwarcie pełne emocji
Pewien polityk powiedział kiedyś: „Nie ważne jak się zaczyna, ważne jak się kończy”. Cóż, chyba osoby odpowiedzialne za ceremonię otwarcia championatu nie wierzyły w tę maksymę, bo już na samym wstępie zadziwili cały siatkarski świat. Takiego rozmachu nie mogłyby się powstydzić stadiony piłkarskie. Wielomilionowe widowisko pokazało, jak ważna jest dla nas siatkówka. Gospodarzami wydarzenia byli znani komentatorzy Marek Magiera i Grzegorz Kuliga. Zaczęło się od występu Donata i Cleo, a później nadszedł czas na część oficjalną. Chyba dopiero w tym momencie, wielu kibiców zdało sobie sprawę, że organizacja tak prestiżowego wydarzenia jak Mistrzostwa Świata, odbije się na statusie polskiej federacji. Po oficjalnym otwarciu przyszedł czas na część artystyczną, czyli specjalną choreografię Agustina Eguroli do muzyki Dj Adamusa, który zajął się również oprawą muzyczną fragmentów hymnów narodowych w czasie, kiedy przedstawiano sylwetki reprezentacji, które miały rozpocząć rywalizację w pięciu miastach. Zwykle wzmianki o konkretnych drużynach powodowały oklaski, choć zdarzyły się nieliczne wyjątki. Oczywiście, nie zabrakło oficjalnego hymnu imprezy, lecz największymi gwiazdami okazało 62 tysiące fanów, którzy ułożyli obraz pucharu, trzymając w dłoniach kolorowe kartoniki. Ten gest pokazał główną zaletę siatkówki – zespołowość.



Kulminacyjnym momentem wieczoru był pierwszy mecz biało-czerwonych na mundialu z Serbią. Ponieważ był to mecz inauguracyjny, oba zespoły wchodziły na parkiet w iście gwiazdorskiej oprawie. To chyba jeszcze bardziej potęgowało stres przed pierwszym gwizdkiem. Nie od dziś wiadomo, że dobre rozpoczęcie turnieju jest ważne przede wszystkim pod względem mentalnym. W przypadku tak dużego obiektu, jak Stadion Narodowy, trzeba było wziąć pod uwagę błędy w zagrywce, co odbiłoby się na poziomie spotkania. Pierwszy set zaczął się od ostrej walki punkt za punkt do stanu 7:7. Później dobre bloki oraz wzmocnienie ataku spowodowały wygraną do 19. Po zmianie stron sytuacja była już opanowana przez podopiecznych Antigi. Dzięki dobrej grze Mateusza Miki i Mariusza Wlazłego rywale nie byli w stanie zdobyć więcej niż 18 punktów, co potęgowała jeszcze niemała liczba popełnianych przez nich błędów własnych. Trzecia partia rozpoczęła się od niespodziewanego prowadzenia przybyszów z Bałkanów, ale dzięki doświadczeniu i poprowadzeniu gry środkiem przez Pawła Zagumnego, szybko Polacy odzyskali kontrolę nad sytuacją. Niestety, biało-czerwonym przytrafił się również moment przestoju, na szczęście zbudowana na przestrzeni seta przewaga pozwoliła na wygranie tego pojedynku bez straty nawet partii.

Mecze, jak z bajki
Areną kolejnych starć drużyn grupy A była stolica Dolnego Śląska. Do Wrocławia nasi chłopcy przybyli ze świadomością, iż są być może w nieco trudniejszej sytuacji, gdyż przyszli rywale rozegrali już po jednym pojedynku w Hali Stulecia. Wszyscy jednak oczekiwali na zacięty bój z Australią, która od kilku sezonów prezentowała się coraz lepiej. Początek pojedynku okazał się korzystny dla gospodarzy turnieju. Siłą naszej ekipy był atak w kontrze, gdzie duet Mika/Wlazły znakomicie mijali linię bloku przeciwnika, co zaowocowało wynikiem 25:17. Po przerwie pojedynek rozgorzał na dobre. Przez długi czas wynik był otwarty, gdyż żadna z drużyn nie mogła uzyskać znaczącej przewagi. Decydującym momentem okazał się skuteczny blok Winiarskiego i Nowakowskiego ustający wynik 23:19. Kilka minut później nasi reprezentanci mogli się cieszyć z dwóch wygranych partii, do których kluczem okazała się wyrównana dwunastka. Francuscy trenerzy w newralgicznych chwilach nie bali się wpuścić zmienników, dając podstawowym graczom moment wytchnienia. Trzecia partia pokazała, że Polacy potrafią skutecznie bronić wypracowanej kilkupunktowej przewagi, dzięki której zakończyliśmy mecz w trzech setach. Wygrane miały podwójnie słodki smak, gdyż wyniki osiągnięte w pierwszej fazie mistrzostw, po której nasza grupa łączyła się z grupą D, mogły być decydujące, zważywszy na dużo lepszy poziom zespołów. Na razie jednak trzeba było wygrywać.
(fot. Piotr Drabik)
Wenezuela nie była zaliczana do faworytów turnieju. Wśród takich zespołów, jak Brazylia czy Argentyna, był to zdecydowanie najsłabszy zespół, niemniej sama kwalifikacja na MŚ kazała darzyć tą młodziutką ekipę respektem. Początkowo wydawało się, że tym razem rozgrywka będzie się opierać głównie na eliminacji zepsutych zagrywek i to po obu stronach siatki. Niefortunną passę przełamał dopiero udany kontratak Piotra Nowakowskiego przy stanie 4:3, który był zalążkiem do zdobycia kilkupunktowej przewagi. Dalszy przebieg meczu był skutkiem dobrych ataków i bloków, na które przeciwnicy nie mogli znaleźć skutecznej odpowiedzi. Doprowadziło do wygranej Polski 25:20. Po przerwie gospodarze nie zamierzali zwalniać tempa. Mika i Kubiak wywalczyli pierwsze 3 oczka, lecz po chwili już był remis, co mobilizująco wpłynęło na dalsze poczynania orłów Antigi i skłoniło naszych reprezentantów do odważniejszej gry. Do pierwszej przerwy technicznej goście nie ugrali już nawet punktu, a w prawdziwe osłupienie wprawił wszystkich Michał Kubiak, który skutecznie zaatakował głową. Gdy biało-czerwoni mieli już pewność, iż nic im w drugiej partii nie grozi, francuscy szkoleniowcy zdecydowali się na zmiany, które udowodniły, że w naszej reprezentacji nie ma pojęcia „druga szóstka”. Głodni gry rezerwowi stali się katem dla ekipy przyjezdnych. W bloku brylowali Marcin Możdżonek i Rafał Buszek, choć ten drugi doskonale spisywał się również w zagrywce. To wszystko dopełnił swoimi atakami Dawid Konarski i szybko było 2:0 i do kolejnej wygranej naszych siatkarzy brakowało tylko seta. Wydaje się, że przegrana do 13 całkowicie pognębiła nastroje panów z Ameryki Południowej, gdyż w ostatnim, jak się okazało, secie ci nie mieli siły do walki. Trudno się temu dziwić, zważywszy na wspaniałe obrony Pawła Zatorskiego i pewny atak Mariusza Wlazłego, które uwidoczniły się w wyniku 25:14.

Historia pewnych piw
Na każdym mundialu zdarzają się drużyny, które są swoistym tłem dla ekip, które mają realne szanse na medale. W grupie A takim przykładem był Kamerun, reprezentujący znacznie niższy poziom, niż większość uczestników. Goście z Czarnego Lądu mogli liczyć na przyjazny i żywiołowy doping ze strony licznej publiczności zebranej w Hali Stulecia. Powodów takiej sympatii było wiele. Przede wszystkim nieodparta egzotyka i przywiązanie do kultywowanych tradycji. Osiem lat temu zawodnicy afrykańskiego państwa, przybyli chociażby z własnym szamanem, który zasiadł w pierwszym rzędzie z ogromnym bębnem, który miał przynieść szczęście jego ulubieńcom. Tym razem furorę wśród obserwatorów zrobił mini taniec wojenny pokazywany po każdym udanym bloku. Oczywiście starano się również budować pewną motywację „niekonwencjonalnymi” sposobami. Trener Peter Nonnenbroich powiedział w wywiadzie, iż obiecał swoim podopiecznym postawienie piwa, jeśli tylko wygrają choćby seta z Polską, na co przed meczem były raczej marne szanse. Antiga tym razem postanowił dać szanse graczom, którzy dotąd nie mieścili się w meczowej dwunastce. Andrzej Wrona i Krzysztof Ignaczak mogli w końcu aktywnie wspierać swoich kolegów. Początek starcia wszystkich zaskoczył, gdyż to Afrykańczycy prowadzili i zeszli na pierwszą przerwę techniczną z trzypunktową przewagą, która jeszcze wzrosła do stanu 20:14. W tym momencie nasz selekcjoner wziął czas, co okazało się doskonałym posunięciem, gdyż skutecznie wybiło z uderzenia Kameruńczyków. Najpierw asa zaserwował Mariusz Wlazły, a kilkadziesiąt sekund później sztab szkoleniowy zastosował podwójną zmianę, która zaowocowała poprawą gry i wyrównaniem wyniku w końcówce seta. Niestety, nasi siatkarze nie potrafili skończyć dwóch piłek setowych, co wykorzystali rywale wygrywając tę partię 27:25. Koszmar kibiców trwał w najlepsze od początku drugiej odsłony pojedynku. Na pierwszą przerwę to uradowani Kameruńczycy schodzili z czteropunktową przewagą. Przy stanie 10:5, z pewnością wielu zwątpiło, iż tego wieczoru będziemy się cieszyć z wygranej. Z parkietu został zdjęty niegrający w tym meczu zbyt dobrze Mariusz Wlazły, ale na efekt tych działań przyszło nam chwilę poczekać. Pogoń za rywalem ponownie doprowadziła do wyrównanej i emocjonującej końcówki, rozstrzygniętej tym razem na naszą korzyść. Wynik 1:1 sprawia, iż trzeci set bywa tym decydującym.  Po raz kolejny kluczem okazały się udane zmiany. Pojawienie się na boisku Drzyzgi, Kubiaka, Buszka, Konarskiego i Wrony całkowicie odmieniły obraz gry. Ekipa znad Wisły nareszcie zaczęła prezentować to, czego od niej oczekiwano, co skończyło się wynikiem 25:16. Niestety, po przerwie dobre zagrania znów mieszały się z niestabilną grą. Biało-czerwoni potrafili zdobyć kilka oczek przewagi, lecz po kilku minutach na tablicy wyników był remis. Nikt nie chciał być pokonany, stąd w decydującym momencie drużyny prowadziły wyrównaną walkę, która miała się zakończyć wynikiem 3:1 dla Polski. Wygrana, pomimo kolejnych trzech punktów w grupowej tabeli, znów kazała się zastanawiać nad szansami naszej reprezentacji na zameldowanie się w czołowej szóstce Mistrzostw Świata. Podobno gra się tak, jak przeciwnik pozwala, ale stylu Polaków nie usprawiedliwiały nawet szaleńcze (i często udane) zagrania Kamerunu, czego nikt nie ukrywał. Niemiecki trener tak oto podsumował postawę swoich wychowanków, co chyba jest najlepszą puentą: „Po raz kolejny w tym turnieju przegraliśmy, ale dzisiaj przynajmniej graliśmy w siatkówkę”.[1]

Mecz na odzyskanie wiary w siebie
Paweł Zatorski - libero reprezentacji  Polski
W jednej chwili odżyły wszystkie demony przeszłości. Ostatni mecz I fazy z Argentyną miał być ważny nie tyle z punktu widzenia awansu do drugiej rundy, bo ten wywalczyliśmy wcześniej, ale odbudowy wizerunku ekipy znad Wisły. Rywale pokazywali przecież znacznie wyższy poziom niż Kamerun, a pomimo przebudowy zespołu z Ameryki Południowej, ta mogła nadal uważać się za zespół, potrafiący skutecznie przeciwstawić się gospodarzom. Mecz rozpoczął się zgodnie z oczekiwaniami większości publiczności, dopingującej z całych sił swoich ulubieńcom. Do pierwszej przerwy technicznej wydawało się jednak, że nasi zawodnicy nadal przeżywają poprzednie spotkanie. Trzydzieści sekund na wytarcie parkietu sprawiło, iż biało-niebiescy zaczęli popełniać błędy i niedługo na tablicy było 10:8 dla podopiecznych Antigi. Świetna gra zarówno w ataku jak i kontrataku, a także skuteczne zagrywki Mariusza Wlazłego sprawiły, iż przejęliśmy kontrolę nad wynikiem i mogliśmy się cieszyć wynikiem 25:20. Kolejna partia zdawała się, przynajmniej początkowo bezpośrednią kontynuacją poprzedniego seta, o czym świadczył pomyślny rezultat, lecz schemat zdobywania punktów stał się już mniej imponujący. Naszej reprezentacji, pomimo znakomitej gry rozgrywającego, zdarzały chwile przestojów, gdy Argentyńczycy niemal niwelowali swoją stratę. Po drugiej przerwie technicznej okazało się, iż była to tylko chwilowa sytuacja. Końcowy wynik 25:19 był skutkiem siły i doświadczenia ze strony naszego podstawowego atakującego oraz Michała Winiarskiego, którzy stali się niemal bezbłędni. Wydawało się, że wygranie trzeciego seta będzie kwestią kilkunastu minut. Tymczasem rywale postanowili pokazać, iż nie da się ich pokonać bez walki. W pewnym momencie trener Valaso był szczęśliwy z dwóch punktów przewagi swojej ekipy. Nasi panowie byli zmotywowani na tyle, by doprowadzić do zaciętego finału tego starcia. Przeciwnicy okazali się niezwykle uważni. To, sprawiło, iż o wygranej przesądziły widowiskowe akcje oraz gra w obronie Pawła Zatorskiego.

Zalety buforu bezpieczeństwa
Pierwszą fazę turnieju, mając na koncie komplet zwycięstw, mogliśmy zaliczyć do udanych, gdyż po połączeniu grup A i D byliśmy liderami. Mogło się okazać, że to tylko iluzoryczna przewaga, ponieważ reprezentacje, z którymi mieliśmy się zmierzyć, miały realne szanse na medale, a było bardzo prawdopodobne, że nasi dawni rywale mogą nie dać rady Włochom, Amerykanom, Irańczykom czy Francuzom. Na skutek rywalizacji wspomnianych ekip między sobą, mogliśmy sobie pozwolić na jedną porażkę bez prawie żadnych konsekwencji. Jak ważna była to zaliczka, miało okazać się w Łodzi, gdzie biało-czerwoni chcieli zagościć nie tylko w czasie drugiej, ale także trzeciej fazy turnieju. Atlas Arena oraz katowicki Spodek od zawsze były miejscami szczególnymi dla kibiców siatkówki, a teraz wszyscy oczekiwali, iż przepiękna hala będzie światkiem cudownych chwil dla naszych zawodników.

(fot. Walther)
Los sprawił, iż już pierwszy mecz ze Stanami Zjednoczonymi mógł nieco skomplikować sytuację. Pomimo zajęcia ostatniego premiowanego miejsca, goście z Ameryki Północnej byli znani z tego, iż zawsze mobilizowali się na turnieje rangi mistrzowskiej, stąd byli groźni. W wyniku podobnej specyfiki gry obu reprezentacji o końcowym wyniku mogły decydować pojedyncze zagrania. Już początek pojedynku udowodnił, że każde najdrobniejsze niedociągnięcie zostanie wykorzystane po drugiej stronie siatki. Skuteczne zagrywki Holta i czujna postawa w bloku doprowadziła do tego, że na drugiej przerwie regulaminowej traciliśmy trzy punkty. W pewnym momencie USA miało już pięć oczek zapasu, ale wtedy na zagrywce pojawił się Piotr Nowakowski, destabilizując przyjęcie konkurentów. Sytuacja stała się niezwykle emocjonująca od stanu 23:23. Długą walkę na przewagi rozstrzygnęło nieporozumienie naszych zawodników, skutkujące wpadnięciem piłki w boisko, co ustaliło wynik na 27:29 dla gości. Po przerwie ponownie ujrzeliśmy prawdziwe widowisko. Przez większość seta walka toczyła się na styku punktowym, choć to zawsze siatkarze z kraju gwiaździstego sztandaru byli minimalnie lepsi. Może to sprawiło, że w decydującym momencie nie mieliśmy siły odeprzeć ataku i przegraliśmy do 22. W trzeci set wkroczyliśmy w walecznych nastrojach, co było widoczne w dwupunktowym prowadzeniu na pierwszej przerwie technicznej. Dzięki ograniczeniu błędów, tym razem gospodarze mogli wypracować bufor bezpieczeństwa, który uległ zmniejszeniu do jednego oczka. Gra zrównoważyła się ponownie w końcówce. Pierwszą piłkę setową mieli Amerykanie, lecz to do Marcina Możdżonka należało ostatnie słowo, kiedy zdobył decydujący 27 punkt. Po zmianie stron to właśnie nasz środkowy dzielnie zatrzymał jeden z ataków rywali. Barometrem naszych poczynań okazała się forma naszego kapitana Michała Winiarskiego, który akurat zagrał nieco słabiej niż zwykle. Niestety, tym razem musieliśmy przełknąć gorycz porażki 1:3.

Sukcesy leczą rany
Luca Vettori
Naszym kolejnym rywalem były Włochy, można rzec najbardziej pechowa reprezentacja na tym mundialu. Przed startem najważniejszej imprezy siatkarskiej roku, pewnie nikt się nie spodziewał się takiej ilości kontuzji w zespole Mauro Beruto. Wydaje się, że cała moc drużyny definitywnie opadła po urazie kostki Ivana Zajceva, jakiego sławny atakujący doznał w czasie starcia z Amerykanami. Niestety, dla mieszkańców półwyspu Apenińskiego, zmiennik prezentował dużo słabszą formę niż oczekiwano. Przed meczem z nami południowcy byli w bardzo trudnej sytuacji, gdyż mogło się okazać, iż ten mecz mógł pozbawić ich szans na awans do czołowej szóstki. Chłopcy Antigi pragnęli natomiast udowodnić, że ostatnie niepowodzenie było tylko przypadkiem. Okazało się, że wymazanie przykrych wspomnień nie jest takie proste i zbyt duża chęć wygranej może zadziałać paraliżująco. Początek pojedynku wyglądał naprawdę niepokojąco. Przerwy na życzenie trenera, jak również zmiany nie wywołały oczekiwanego efektu. Za to Włosi grali odważnie i przede wszystkim skutecznie, choć nie ustrzegli się błędów w zagrywce, które jednak przy znakomitej postawie Kovara i Lanzy na przyjęciu nie miały znaczenia. Niechlubny wynik 25:14 musiał być naprawdę bolesnym i zimnym prysznicem dla naszych orłów, ale jak pokazał dalszy przebieg spotkania, to obudziło ich ze swoistego marazmu i dało siłę do walki. Druga partia zaczęła się od dobrych i silnych serwisów Wlazłego, a później Fabiana Drzyzgi, co pozwoliło nam wyjść na jednopunktowe prowadzenie na pierwszej przerwie technicznej. Ten punkcik przewagi stał się zapalnikiem, dla znacznej poprawy gry Polaków. Zaczęło się od dobrych ataków m.in. Michała Kubiaka, a później dołączyły do tego zjawiskowe bloki, jakimi popisali się nasi zawodnicy, zatrzymując Lanzę, a następnie Vettoriego. To spowodowało pewne zdenerwowanie u Włochów, czego wynikiem była mniej skuteczna gra. Odtąd to my mogliśmy się cieszyć z kilkupunktowej przewagi, którą powiększył zaraz po wejściu na boisko Marcin Możdżonek. Powodem spięcia pod siatką była jednak niesprawiedliwa ocena podwójnego odbicia Pawła Zatorskiego, które odgwizdał sędzia z Dominikany. Na szczęście rywal nawet przy pomyłce niedoświadczonego arbitra zdobył w tym secie jedynie 18 punktów. Set numer trzy na początku był toczony we względnej równowadze punktowej. Niestety, sposób zdobywania kolejnych oczek pokazywał pewne niedociągnięcia biało-czerwonych, gdyż obok dobrych ataków naszego bombardiera, zdarzały się choćby proste straty, będące m.in wynikiem nieprawidłowej komunikacji przy jednej z akcji z udziałem Fabiana Drzyzgi, Marcina Możdżonka i Karola Kłosa. Włosi wyszli na trzypunktowe prowadzenie (10:7), ale szybko ta różnica została zniwelowana (remis po 13). Kilka kolejnych oczek pokazało siłę polskiego bloku, by po kilku minutach było 18:18. Wtedy sytuację na boisku znów podgrzał sędzia, który surowo odgwizdał podwójne odbicie Traganowi Travicy. Wojna nerwów sprawiła, że biało-czerwoni stali się skuteczni nie tylko na skrzydłach, jak również w polu serwisowym, co uwieńczyli wygraną tej odsłony do 20. Jeśli ktoś spodziewał się, iż przegrana seta zgasi zapał do walki mieszkańców półwyspu Apenińskiego, to już pierwsze akcje po przerwie pokazały mu nietrafność tej teorii. Przez większość partii to rywale byli na prowadzeniu. Dopiero wynik 15:15 dał nadzieję na to, iż nie będzie konieczności oglądania pięciu setów tego wieczoru. Walka między dwoma zmotywowanymi ekipami doprowadziły do zaciętej końcówki, którą pięknym atakiem zamknął Mariusz Wlazły i wszyscy mogli się cieszyć z upragnionej wygranej 3:1.

Mistrzowie horroru
Reprezentacja Iranu na mistrzostwa przyjechała z jasnym celem. Arabowie chcieli po znakomitym występie w Lidze Światowej sprawić jeszcze większą niespodziankę. Dla nas była to okazja, by powetować sobie bolesne potknięcia, przez które Florencja, kilka miesięcy wcześniej była poza naszym zasięgiem. Teraz jednak nie mogliśmy sobie pozwolić na stratę trzech punktów. Tym razem do boju zamiast Mateusza Miki został desygnowany zawsze waleczny Michał Kubiak. Mogliśmy się cieszyć z tego, iż ponownie naszą poważną bronią stała się nieefektywna w poprzednim meczu zagrywka. Początkowo walka toczyła się punkt za punkt, ale po pierwszej przerwie technicznej w wyniku coraz częściej pojawiających się niedokładności rywala nasza przewaga zaczęła rosnąć. Słabe przyjęcie Irańczyków sprawiało, że nasz doświadczony rozgrywający nie miał problemu z kombinacyjną grą, a panowie Wlazły i Winiarski mogli poprawić sobie statystyki. Wyniki 25:17 i 25:16 kilkadziesiąt minut później dawały nadzieję, że to będzie łatwy mecz, ale parkiet zweryfikował tę tezę. Trzeci set stał się zapowiedzią naprawdę trudnych chwil dla polskich kibiców. Początek partii nie zapowiadał takiej wojny nerwów, jaka miała miejsce tego wieczoru. Przy stanie 13:7 wydawało się, że tylko kilkanaście piłek dzieli nas od kolejnego wybuchu radości. To, co stało się potem, zdziwiło chyba wszystkich. Dwie pomyłki meksykańskiego sędziego, który przyznał niezasłużone punkty Irańczykom wprowadziło zdenerwowanie na boisku. Polacy zaczęli popełniać niedokładności, co w połączeniu ze wzrastającą skuteczną grą Gharoufa i Marouflakraniego doprowadziło do remisu 17:17. Odtąd każde zagranie mogło być kluczowym, ponieważ żadna z drużyn nie marnowała nadarzającej się okazji na zdobycie kolejnego oczka. Autowy atak Kubiaka sprawił, iż to goście wyszli na jednopunktowe prowadzenie 20:19. Chwilę później zamarły na moment wszystkie serca, gdy Michał Winiarski został sprowadzony z parkietu na skutek nagłego urazu pleców. Pomimo, iż zimnej krwi nie stracili Paweł Zatorski i Dawid Konarski, to nie do nas należał decydujący 26 punkt. Czwarta odsłona rozpoczęła się od spięcia pod siatką Michała Kubiaka z Sayedem Mousavim, co skończyło się dwoma żółtymi kartkami. Wprowadzony niepokój zdecydowanie nie służył orłom Antigi zwłaszcza, że oponenci wzmocnili zagrywkę, co w połączeniu z brakiem na przyjęciu naszego kapitana dało druzgocący wynik 19:25. W myśl siatkarskiego porzekadła mówiącego, że kto nie wygrywa 3:0, ten przegrywa 2:3, nasi chłopcy musieli zrobić wszystko, by pokazać swoją siłę w tie-breaku. Sztab szkoleniowy postanowił zaryzykować i w piątej partii na boisku znalazł się, siedzący do tej pory na ławce, rozgrywający Fabian Drzyzga. Ten ruch jednak znacząco nie wpłynął na postawę naszych reprezentantów. Nieefektywną grę potęgował jeszcze brak szczęścia. Gdy na tablicy wyników było 8:10 już tylko cud mógł sprawić pozytywny rezultat. Właśnie taka sytuacja miała stać się rzeczywistością. Odpowiedzialność na swoje barki wziął Mateusz Mika, który pomimo błędu w końcowej fazie meczu, dał swoim kolegom impuls do działania, co w praktyce wykorzystali Karol Kłos i Paweł Zatorski, doprowadzając do remisu po 14.  Chwilę później, po błędzie Irańczyków, widowiskowym pojedynczym blokiem starcie zakończył zawsze spokojny Marcin Możdżonek. Trzeba przyznać, iż to spotkanie było dla wielu było jednym z najbardziej emocjonujących, ale również dziwnych momentów tych mistrzostw, zwłaszcza, że rzadko można obserwować tak kontrastowy obraz gry na przestrzeni pięciu setów. Zastanawiałam się nawet przez moment, czy ta dysproporcja nie jest wynikiem jakichś uzgodnień z jednym z przyszłych rywali. Prawda była jednak prawdopodobnie dużo bardziej oczywista. Polacy dostali lekcję pokory i przekonali się, że trzeba być skoncentrowanym do ostatniej piłki, bo każda reprezentacja zrobi wszystko, by osiągnąć jak najwyższe miejsce. Czy była jeszcze szansa na dostanie się do najlepszej szóstki turnieju?
(fot. Piotr Drabik)
Odpowiedź przyszła całkiem nieoczekiwanie, gdyż przejście do następnej rundy zapewnił nam korzystny wynik meczu Argentyna – USA, gdzie przybysze z Ameryki Południowej pokonali Amerykanów, niwecząc tym samym ich szanse na zdobycie medalu. Mecz Polski z Francją miał być tylko walką o prymat w grupie E dwóch drużyn, które zapewniły sobie udział w dalszej rywalizacji. To spotkanie było jednak szczególne ze względu na kraj pochodzenia naszych szkoleniowców. Dla Antigi był to naprawdę trudny moment, lecz wszyscy mieli nadzieję, iż to nie wpłynie negatywnie na poczynania naszych zawodników. Mecz rozpoczął się zgodnie z oczekiwaniami od bardzo dobrych zagrań po obu stronach siatki. Kunsztem popisywali się szczególnie rozgrywający, którzy skutecznie wysyłali piłki zarówno na skrzydła, jak również na środek. Tuż przed pierwszą przerwą trójkolorowi popełnili kilka błędów własnych, dzięki czemu mogliśmy wyjść ma kilkupunktowe prowadzenie, które zostało powiększone i doprowadzone do końca seta w wyniku zjawiskowej grze w obronie i bloku. Przerwa spowodowała odwrócenie sytuacji i to bardzo dosłownie. Gra Polaków wyglądała całkiem podobnie, jak poczynania rywali kilkanaście minut wcześniej. W pewnym momencie, pojawiła się jednak szansa dogonienia przeciwnika przy stanie 17:18. Zmysłem taktycznym popisał się selekcjoner trójkolorowych, który biorąc czas na życzenie, wybił biało-czerwonych z uderzenia, przez co byliśmy pewni, że mecz będzie miał jeszcze, co najmniej dwie odsłony. Trzeci set rozpoczął się od zaciętej walki, lecz to Polacy dzięki skutecznej grze Michała Kubiaka schodzili na przerwę przy stanie 8:6. Niestety, nasz zespół szybko zaczęli popełniać błędy, co bezwzględnie wykorzystał Le Roux, a później Marschal. Gdy tablica świetlna pokazywała niepokojący wynik 11:14, Antiga wykorzystał przerwę, co zaowocowało niemal całkowitą redukcją niekorzystnego wyniku, choć przewaga Francuzów na drugim, regulaminowym czasie znów urosła do trzech punktów. W tym momencie dobrymi zagrywkami, które rozregulowały przyjęcie po drugiej stronie, popisał się Fabian Drzyzga, który wraz z kolegami doprowadził do remisu po 18. Wtedy do wezwania swoich podopiecznych zmuszony był Laurent Tille, jednak tym razem narada nie do końca dała pożądanego skutku, dzięki skupieniu i dobrym serwisom Kubiaka, Wlazłego i Kłosa. Kiedy do zamknięcia trzeciego seta zabrakło jedynie jednego oczka, biało-czerwoni nieoczekiwanie popadli w nieoczekiwany marazm. Na szczęście, rywale w decydującym momencie ofiarowali nam punkt posyłając piłkę w aut. Czwarty set był dla siatkarzy znad Wisły plamą na honorze, ponieważ nie działała żadna formacja. Przez większość odsłony Francuzi prowadzili pięcioma punktami. Dopiero pod koniec seta byliśmy w stanie podjąć pogoń, która jednak nie dała wygranej w czwartym secie. Przed tie-breakiem było już wiadomo, iż niezależnie od rezultatu, to Francuzi wygrają grupę. Antiga desygnował na parkiet zawodników z ławki rezerwowych, mających odmienić losy tego meczu. Na pierwszy plan wyszli Rafał Buszek i Marcin Możdżonek, którzy znakomicie radzili sobie w bloku, pomimo, iż zdarzały się im proste błędy. Pierwszy ze wspomnianych panów dał naszej kadrze piłkę meczową, a drugi umiejętnie zakończył spotkania na naszą korzyść.

Grupa śmierci
Późnym wieczorem zaraz po zakończeniu meczu Polska – Francja odbyło się losowanie dwóch finałowych grup. Był to moment szczególnie ważny, gdyż to rozstawienie było istotne w aspekcie bezpośredniej walki o medale Mistrzostw Świata. Późna pora losowania (niemal północ) sprawiła, że zdenerwowanie uczestników było niemal wyczuwalne. Przypomnijmy, że samo losowanie miało odbyć się początkowo bez udziału kamer, ale ostatecznie wytrwali i wybrani mogli śledzić tę chwilę przed telewizorami. Dla biało-czerwonych jedynym ułatwieniem było to, iż bez względu na wynik losowania, kolejne starcia rozegrają w Łodzi, odpadała, więc kwestia zmiany miejsca pobytu. Poza tym, prawie o wszystkim miał decydować ślepy traf. Brazylia i trójkolorowi z racji wygrania grup wiedziały, że na razie nie będą musiały rywalizować między sobą. Reszta była kwestią przypadku.  W Katowicach poza podopiecznymi Tille zagrali również czarny koń zawodów, czyli Iran i drużyna Niemiec, która przebojem wdarła się do światowej czołówki. My natomiast w wylądowaliśmy w „grupie śmierci” z Brazylią i Rosją. Chyba żaden polski kibic nie mógł sobie wyobrazić bardziej wyboistej drogi do sukcesu. Nie tylko my mieliśmy takie odczucia. Nasi rywale również nie byli zachwyceni takim rozstrzygnięciem, co manifestowali w mniej lub bardziej otwarty sposób. O wszystkim miał decydować parkiet, odporność i dyspozycja dnia.

Jak w pięciu setach zdenerwować Rezende?
To, z czego mogliśmy się cieszyć to powrót do pierwszej szóstki po urazie Michała Winiarskiego, który miał poprawić przyjęcie, będące naszą piętą achillesową w poprzednich kilku spotkaniach Brazylia zaczęła od mocnego wejścia. Biało-czerwoni przez długi okres premierowej partii nie potrafili znaleźć skutecznego antidotum na Lucarelliego czy skuteczne serwisy Lucasa Saatkampa, co powodowało zdenerwowanie i wręcz katastrofalne pomyłki po stronie gospodarzy. Gdy wynik przemawiał już za tym, iż o tym secie będziemy musieli jak najszybciej zapomnieć (9:14), wielu liczyło już tylko kilka dobrych zagrań, mogących dać choćby małą szansę na poprawę sytuacji po zmianie stron. Kiedy w polu serwisowym pojawił się nasz atakujący Mariusz Wlazły, coś drgnęło. Przeciwnicy wyraźnie zrelaksowani, nagle nie mogli sobie poradzić z przyjęciem i atakiem, powodując tym samym, że zaczęliśmy w szybkim tempie niwelować ogromną przewagę. W momencie, gdy przez ścianę bloku nie przedarł się Wallace, to my mieliśmy oczko więcej. Rosnąca pewność siebie sprawiła, iż nawet w trudnym ustawieniu bez rozgrywającego, po wyczerpująco długiej akcji, przełamaliśmy opór przeciwnika. Wygrana do 22 rozsierdziła słynne „kanarki”, czego efektem była trzypunktowa przewaga na początku kolejnej partii. Po naszej stronie świetnie radził sobie Karol Kłos i Fabian Drzyzga, który posyłał trudne zagrywki na drugą stronę siatki. Niestety, już w chwilę później Polacy wpadli w czarną dziurę i stracili pięć punktów z rzędu. Niezbędne okazało się zastosowanie zmian, które co prawda poprawiły wynik, dzięki wejściu Mateusza Miki i klasycznej podwójnej zmianie, ale nie pozwoliły cieszyć się z końcowego efektu i to drużyna Rezende zeszła tym razem do szatni z uśmiechami na twarzach, które utrzymywały się również po przerwie, gdy początkowo Sidao, a później Fonteles nie tylko skutecznie rozregulowali polskie przyjęcie, lecz także okazali się efektywniejsi w każdym elemencie siatkarskiego rzemiosła. Po kilkunastu minutach i wygranej 25:14, to Canarinhos byli o krok od końcowego sukcesu. Polacy musieli zrobić wszystko, by odwrócić bieg przypadków. Przez krótki czas panowała walka punkt za punkt. Dobrym prognostykiem mogła być akcja Mateusza Miki, dająca remis 10:10, niemniej to dopiero zamieszanie wokół jednej z żółtych kartek dla przybyszów z Ameryki Południowej, sprawiło niepokój w ich szeregach. To był impuls dla Karola Kłosa, który najpierw zaatakował z krótkiej, by za chwilę ostudzić zapał Visotto, skutecznym blokiem. Wtedy do środkowego dołączył Mariusz Wlazły i cała reszta zespołu. Ściana rąk na siatce okazała się nie do przebycia dla Brazylijczyków, co zachęciło niewidocznych w tym secie Kubiaka i Mikę do pokazania swojej dobrej dyspozycji. Wynik 25:18, pozwolił ponownie uwierzyć, iż tego wieczoru jeszcze wszystko jest możliwe. Ostatnia partia zaczęła się od prowadzenia reprezentacji Polski 7:2 nie oznaczało to jednak, iż można stracić koncentrację, gdy po drugiej stronie siatki stoją ludzie, potrafiący wygrywać nawet wówczas, gdy sytuacja jest niemal beznadziejna. W ciągu kilku minut sytuacja uległa diametralnej zmianie. Po zmianie stron było już 7:8 i każda piłka mogła mieć znaczenie, gdyż żadna z ekip nie zamierzała ustępować pola. Po kolejnej akcji arbiter podgrzał atmosferę, przyznając naszemu przyjmującemu czerwoną kartkę, co wbrew pozorom zadziałało na polską kadrę jak zimny prysznic. Odtąd rywalizacja toczyła się punkt za punkt. Oba zespoły skoncentrowały swoje siły na powstrzymywaniu oponenta blokiem, to jednak autowy serwis Lucarelliego dał nam pierwszą piłkę meczową, której nie udało nam się wykorzystać. Dopiero dwie akcje później Karol Kłos powstrzymał Sidao, a niemal cała hala wybuchła radością z kolejnej wygranej orłów Antigi. Bruno Rezende dał upust swoim emocjom dokonując niecenzuralnego gestu, co tylko potwierdziło, iż to był jeden z tych momentów, gdy nawet doświadczonym szkoleniowcom puszczają nerwy.

Wojna emocjonalna
Aleksiej Spirydonov - przyjmujący rosyjski
(fot. MaryG90)
W sporcie nie powinno być zbyt dużo miejsca na politykę, choć czasem trudno jej uniknąć. Z tego względu pojedynek z Rosją trudno było uznać za zwyczajny. Sytuacja na Ukrainie mimowolnie przenikała do rozmów, mówiących o najbliższym meczu. W aspekcie czysto siatkarskim, było to starcie ostatniej szansy dla Sbornej, która chcąc przejść dalej musiała pokonać Polaków za trzy punkty i liczyć na dobre ratio[2]. Już pierwsza akcja spotkania pokazała zaciętość godną dwóch godnych siebie rywali. Później to jednak my narzuciliśmy własny styl gry, który doprowadził do wypracowania kilkupunktowej zaliczki, dającej komfort. Wydawało się, że lepiej być nie może. Mariusz Wlazły bez pardonu wykorzystywał każdą nadarzającą się okazję na trafienie w żółte pole po drugiej stronie siatki. Byliśmy lepsi niemal na każdym ustawieniu. Rozgrywający nie tylko posyłał trudne zagrywki, lecz także umiejętnie wykorzystywał dobrą dyspozycję Mateusza Miki oraz Piotra Nowakowskiego. Nawet przebłyski skuteczności Spirydonowa i Pawłowa, który w końcówce popisywał się kąśliwą zagrywką, nie pozwoliła na odbudowanie gry. Wynik 25:22 był dużym krokiem w dobrą stronę, choć należało się spodziewać, iż zawodnicy Woronkowa nie poddadzą się zbyt łatwo. Dowód na prawdziwość tej tezy była widoczna już po kilku minutach regulaminowej pauzy, gdy zafunkcjonowała mocna, rosyjska zagrywka. Udało się nam utrzymać koncentrację, dzięki czemu wyszliśmy na dwupunktowe prowadzenie na pierwszej przerwie technicznej, które udało nam się powiększyć do czterech oczek (10:6). W tym momencie selekcjoner gości wziął czas, który spowodował poprawę gry na bloku i dojście do wyrównania. Na skutek udanego serwisu Muserskijego, a także wyniku po 15 szybko musieliśmy myśleć o poprawie naszej skuteczności.  Niestety Pawłow pewnie zaatakował, a w kolejnej akcji to my posłaliśmy piłkę w aut i musieliśmy odrabiać straty. Gdy w pole serwisowe udał się Piotr Nowakowski, a na bloku popisali się Kłos i Drzyzga, wszystko było już pod całkowitą kontrolą orłów Antigi. W końcówce rywale grali z pełną wiarą, co nie pozwoliło naszym zawodnikom wykorzystać dwóch piłek setowych, ale ściana dłoni na siatce sprawiła, że mogliśmy się cieszyć z przejścia do wymarzonego półfinału. Ukrywana radość miała swoje przykre konsekwencje w trzeciej odsłonie pojedynku, gdzie Sborna od początku narzuciła potworne tempo, które nam nie odpowiadało. Francuski szkoleniowiec zdjął Winiarskiego, który zasługiwał na odpoczynek, dając szansę Kubiakowi. Choć Polacy starali się jak mogli, by grać jak najlepiej, to rozżaleni oponenci byli górą. Goście nie oddali inicjatywy, choć dystans, co jakiś czas, ulegał zmniejszeniu, bądź redukcji. Nie mogliśmy sobie tym razem poradzić z dobrze skaczącym murem na siatce, czego dowodem była akcja zamykająca tego seta i niepozwalająca nam zdobyć więcej niż 21 punktów. Czwarty akt tego pojedynku rozpoczął się od walki na udane łapanie rywala na siatce. Przybysze ze Wschodu utrzymywali wypracowaną wcześniej skuteczność. Kiedy Wolwicz zaczął punktować zagrywką, a Mateusz Mika dwukrotnie uderzył w antenkę, na boisko wbiegł Rafał Buszek. Polacy zaczęli powoli odrabiać straty, dzięki serwisowi Mariusza Wlazłego (9:13). Ilinych pomylił się w dwóch akcjach, dlatego Woronkow musiał zareagować przerwą dla swojej drużyny, po której rywalizacja stała się zacięta. Pojedynek punt za punkt mógł być dla Polaków fatalny w skutkach, bo rywale odważnie bronili kruchej, minimalnej przewagi. Remis po 16, był efektem udanego bloku. Ten element okazał się też bezcenny w kolejnej akcji, gdy panowie Buszek, Nowakowski i Zagumny okazali się bezkonkurencyjni. Niestety, znów potwierdziło się, że nie potrafimy uniknąć błędów własnych, co bezlitośnie potęgował Muserski, doprowadzając tym samym do emocjonującego tie-breaku, którego biało-czerwoni nie mogli już przegrać, myśląc o triumfie w tym spotkaniu. Imponująca postawa naszych zawodników była miłą niespodzianką po dwóch nieudanych partiach. Mika, Nowakowski i Wlazły ponownie zaczęli porażać konkurentów swoją skutecznością. Rosjanie dodatkowo nie mogli pokonać szczelnego bloku, jaki ponownie stał się domeną siatkarzy znad Wisły. Stan 8:3 był sporą zaliczką, chociaż Rosjanom udało się nieco nadrobić straty (10:7). Spirydonow obronił pierwszą piłkę meczową, jednak to Kubiak ostatecznie zakończył ten pojedynek i w końcu mogła wybuchnąć fala radości z powodu wygrania grupy i awansu do czołowej czwórki. Dla Sbornej przegrana oznaczała wynik najgorszy od lat i bój o piąte miejsce. Niestety niektórzy siatkarze nie przyjęli tych faktów z godnością. Tutaj niechlubną kartę zapisał wspomniany wcześniej przyjmujący Sbornej, który już w meczu z Niemcami zszokował publiczność mierzeniem z fikcyjnej broni (to zachowanie zostało ukarane przez FIVB zawieszeniem na dwa mecze w najbliższej Lidze Światowej), ale chyba nikt nie spodziewał się, że po ostatnim zagraniu swojej drużyny Spirydonow opluje polskich fanów i da powód do wstydu swoim kolegom, którzy oddawali swoje serce na boisku.

Czarne konie w półfinale
Fabian Drzyzga - rozgrywający reprezentacji Polski
Czasami mecz półfinałowy jest o wiele trudniejszym wyzwaniem, niż walka o laur końcowego zwycięstwa. To stwierdzenie z pewnością pasuje do drużyn Polski i Niemiec, które przed mundialem nie były zaliczane do grona murowanych pretendentów do medali. Dla obu ekip był to moment przełomowy. My chcieliśmy nawiązać po czterdziestu latach do legendy Złotej Drużyny Wagnera, co zdawało się być coraz bliższe realizacji. Nasi zachodni sąsiedzi zamierzali zbudować nową legendę, ponieważ od czasu upadku muru berlińskiego, nie osiągali zadowalających wyników. Zaletą naszych rywali był bardzo wyrównany skład oraz dwóch utalentowanych atakujących o zróżnicowanym sposobie przeprowadzania ataku. Obaj panowie byli znani z gry w PlusLidze i reprezentowania barw Asseco Resovii Rzeszów, więc o żadnym zaskoczeniu z obu stron nie mogło być mowy. Jochen Schöps wyróżnia się dobrą techniką, natomiast Georg Grozer potrafił porażać atomową zagrywką oraz mocnym uderzeniem nawet przy szczelnie ustawionym bloku. Było niemal pewne, że tego wieczoru to taktyka przedmeczowa będzie elementem kluczowym. Spotkanie zaczęło się jednak od niewymuszonych błędów gości, którzy po przegraniu dwóch akcji, szybko opanowali sytuację schodząc na pierwszą przerwę już z czteropunktowym zapasem. Nasi zawodnicy niestety sami byli winni takiemu obrotowi spraw, ponieważ nawet Mariusz Wlazły nie potrafił wejść na swój poziom. Georg Grozer wykorzystywał tę słabość do chwili, kiedy w pole serwisowe udał się Michał Winiarski. Remis po 10, rozgrzał tylko walecznych rywali, którzy ponownie wypracowali bufor bezpieczeństwa. Nasz przyjmujący zachował jednak zimną krew i doprowadził do wyrównanej końcówki. Decydująca okazała się odporność psychiczna, gdyż to dzięki niej, pomimo chimerycznej dyspozycji, potrafiliśmy wygrać ten set do 24. Fabian Drzyzga postanowił poprowadzić rozegranie po przerwie przez środek, chcąc dać moment wytchnienia Mice i Wlazłemu. Okazało się to znakomitym rozwiązaniem, gdyż Niemcy byli skupieni na skrzydłowych, którzy tego wieczoru nie byli zbyt skuteczni. W końcu poprawiliśmy skuteczność w zagrywce, co pozwoliło na wypracowanie trzypunktowej zaliczki przed czasem technicznym. Max Günthör popisał się trudnym flotem, który był nie do przyjęcia dla Miki, lecz na siatce duetowi Kłos/Wlazły udało się zatrzymać Westhala na skutek, czego Vital Heynen musiał przywołać swoich podopiecznych. Zaraz potem Polacy nabrali rozpędu, zdobywając sześć oczek z rzędu (15:9) w tym blokując Grozera. Niestety, Antiga chyba nie znał powiedzenia, iż lepsze jest wrogiem dobrego, gdyż zdecydował się na zastosowanie tradycyjnej zmiany, która przyniosła ponownie niepokój w naszych szeregach. Po bloku na Konarskim, Niemcy doprowadzili do odrobienia strat (21:21) i znowu wszystko miało wyjaśnić się w ostatnich akcjach. Na szczęście Wlazły stanął na wysokości i zdobył decydujący 28 punkt. Dziesięć minut później nasi zachodni sąsiedzi wzięli z nas pozytywny przykład i skutecznie wykorzystywali grę swoich środkowych. Polacy na pierwszym czasie mogli się cieszyć z dwupunktowym prowadzeniem, które udało im się jeszcze trochę powiększyć. W chwili, gdy wydawało się, że wszystko idzie po myśli gospodarzy, ich gra stanęła i wkrótce było po 11. Odtąd to Vital Heyen miał więcej powodów do zadowolenia. Kaliberda umiejętnie obijał palce, wypracowując z kolegami trzypunktowe prowadzenie, jakie udało nam się odrobić w ostatnim momencie. Gdy na tablicy wyników było po 23, selekcjoner rywali wykorzystał pokerową zagrywkę i posłał na parkiet Sebastiana Kühnera, który dobrą postawą przedłużył to spotkanie o kolejną partię. Czwarty set jak wszystkie poprzednie odznaczał się fazami wzlotów i upadków biało-czerwonych. Oponenci stracili cierpliwość do swojego nominalnego atakującego, desygnując na jego miejsce Johena Schöpsa, co od razu poskutkowało ożywieniem na parkiecie i rezultatem 4:1, lecz szybko doszło do równowagi i na pierwszą przerwę techniczną rywale udali się z minimalną przewagą. Atomowym serwisem rozbrajał nas niemiecki bombardier, ale tym samym odpowiadał Wlazły, cierpliwie budujący naszą przewagę. Następne minuty charakteryzowały się tym, iż to nasi zawodnicy obejmowali kilkupunktowe prowadzenie, ale nie byli na tyle zdecydowani, by je zachować. Dopiero skuteczny blok Kłosa na Frominie (21:18) pozwolił ponownie odblokować się naszemu atakującemu w zagrywce, a Mice wbić się atakiem w pomarańczowe pole Niemców. Druga piłka meczowa dała nam już, co najmniej. srebro. Marzenie stawało się prawdą. Byliśmy w strefie medalowej i niemałą cegiełkę do tego awansu zawdzięczamy naszemu młodemu rozgrywającemu Fabianowi Drzyzdze. Był na tych mistrzostwach ktoś, kto kibicował temu zawodnikowi podwójnie. Wojciech Drzyzga, bo o nim mowa, wraz Tomaszem Swędrowskim od lat komentowali poczynania naszych siatkarzy zarówno na polskich, jak i międzynarodowych parkietach. Od czasu do czasu nieodzowna stała się pewna niezręczność. Zwykle były zawodnik unikał oceny zagrań swojego syna, bądź był wręcz bardziej wymagający, niż wobec innych rozgrywających. Tego wieczoru jednak poczucie dumy zwyciężyło i po wygranym meczu komentator dał temu wyraz, oddalając się zaraz po ostatnim gwizdku ze stanowiska pracy, by uścisnąć potomka. Mecz finałowy miał jednak podkreślić postawę innego zawodnika.

Atak na szczyt
(fot. Piotr Drabik)
Podobno nic dwa razy się nie zdarza. Polska z Brazylią już kiedyś walczyły o złoto Mistrzostw Świata. Miało to miejsce w 2006 roku w Japonii. Wtedy to nasi reprezentanci pod wodzą Raula Lozano po raz pierwszy od czasu sukcesu orłów Wagnera w Meksyku, próbowali dogonić marzenie. Trzeba powiedzieć jednak otwarcie, iż wówczas mieliśmy ograniczoną szansę na stanięcie na najwyższym stopniu podium. Wielka drużyna Rezende była niepokonana i tylko nieliczni byli w stanie przeciwstawić się ekipie z Gibą i Ricardo w składzie. Ten moment z pewnością pamiętają Paweł Zagumny, Michał Winiarski oraz Mariusz Wlazły, którzy wrócili wówczas ze srebrnymi medalami na szyjach zostając bohaterami narodowymi wraz z takimi zawodnikami jak Piotr Gruszka, Sebastian Świderski czy Wojciech Grzyb. Tym razem jednak mieliśmy przed sobą ekipę, której od czasu zdarzało się potknąć. - Jak nie teraz, to, kiedy? – zastanawiali eksperci i kibice, którzy na hali i przed telewizorami, czekali na pierwszy gwizdek. Tym razem wszyscy fani mogli cieszyć się tym widowiskiem, gdyż nadawca w końcu zgodził się pokazanie relacji w otwartej telewizji.
Zaczęło się od wyrównanej walki (2:2), ale szybko goście przejęli kontrolę. Na pierwszej przerwie mieliśmy dwa razy mniej punktów niż oponenci, co było wynikiem zderzenia naszej mało efektywnej pierwszej akcji z widowiskową obroną panów w żółtych koszulkach. Na domiar złego Lucarelli kończył punktem wszystko, czego się tknął. Wlazły próbował straszyć swoją mocną zagrywką, niemniej goście z Ameryki Południowej zdawali się być poza naszym zasięgiem. Iskierka na poprawienie gry pojawiła się dopiero po zastosowaniu podwójnej zmiany oraz wkroczeniu na parkiet Dawida Konarskiego, który popisał się asem serwisowym (14:19), było to jednak działanie zbyt późne, by odwrócić losy seta i musieliśmy przełknąć przegraną w pierwszej odsłonie do 18.  To, jaką siłą potrafi być efektywna gra przez środek, nie trzeba przekonywać żadnego fana siatkówki, stąd trudno się dziwić, iż początek drugiej odsłony był sporym zaskoczeniem dla Canarinhos. Zaczęło się od soczystego ataku Karola Kłosa, a w chwilę później duet Winiarski/Nowakowski postawili mur nie do przebycia dla Sidao (4:1). Rywal odwdzięczył się tym samym i różnica została zniwelowana (7:7). Środkowy Skry Bełchatów zdawał się tego wieczoru być nie do pokonania, bo po wejściu w pole serwisowe zdemolował przyjęcie po drugiej stronie setki. Jak cenne były jego wysiłki miały pokazać następne zagrania, gdzie żadna z reprezentacji nie oddawała pola udowadniając, że nie przypadkowo właśnie oni grali o krążek z najcenniejszego kruszcu. Wynik 17:12 był dobrym prognostykiem, lecz nie pewnikiem, co uzmysłowiła Polakom Bruno Rezende wchodząc w pole zagrywki i zdobywając pięć kolejnych punktów dla swojej ekipy. Remis ponownie wzmógł nieustępliwość obu reprezentacji. Wydaje się, że właśnie skutki zejścia Fabiana Drzyzgi z parkietu i posłanie w bój wicemistrza świata było idealnym rozwiązaniem. Pierwszą opcją w naszym ataku stał się Mateusz Mika, któremu doświadczony Piotr Zagumny nie szczędził okazji do pokazywania swoich umiejętności. Młody przyjmujący, który miał wkrótce reprezentować barwy Lotosu Trefla Gdańsk, był również osobą mającą zdobyć ostatni punkt przed zmianą stron. Uczynił to po atomowej zagrywce Mariusza Wlazłego, dzięki piłce przechodzącej (25:22). Po chwili odpoczynku znów okazało się, że Piotr Nowakowski jest mistrzem w pierwszych akcjach kolejnych odsłon. Niestety, dwupunktowa przewaga została bardzo szybko zniwelowana przez Wallacea i Lucasa Saatkampa, którzy bezceremonialnie wykorzystywali palce naszego bloku do skutecznych zbić. Od remisu po 3 walka punt za punkt nie pozwalała żadnej z drużyn wyjść choćby na dwupunktowe prowadzenie. Mateusz Mika stał się dużo bardziej pewny siebie i z dobrym rezultatem odciążył naszego atakującego, co pozwoliło Polakom na prowadzenie wyrównanej walki z rywalem. Po drugiej przerwie technicznej Mariusz Wlazły zdobył dwa kolejne oczka w ataku, co dało nadzieję bardziej zróżnicowanej gry oraz odbudowania się jednego z filarów biało-czerwonych. Udało się nawet powstrzymać na bloku Vissotto. Niestety, podopieczni Antigi stracili koncentrację i zaczęli popełniać błędy, czego skutkiem był remis po 19. Końcowe akcje tej odsłony były widowiskiem godnym medalistów Mistrzostw Świata. Zachwycały urozmaicone ataki nie tylko ze skrzydeł, lecz także ze środka, co w związku z nieskutecznością Lucarelliego pozwoliło ekipie Antigi wygrać tę partię do 23. Tylko dwadzieścia pięć punktów mogło dzielić drużynę, która jeszcze dwa lata wcześniej przez wielu była skazywana na druzgocącą klęskę, od wielkiego sukcesu, odniesionego na własnej ziemi. Tylko czy ta świadomość działała na naszą korzyść? Na te wątpliwości miało dać odpowiedź kilkadziesiąt minut, które mogły zmienić wszystko. Wiedzieli o tym zarówno sportowcy, jak również kibice, czekający w niebywałym napięciu na set numer cztery. Już pierwsze akcje były dowodem, iż żadna z reprezentacji nie zamierza się poddać bez walki. Gra w tej odsłonie zaczęła się już tradycyjnie od skutecznych ataków po obu stronach siatki. Wiadomo było, iż kluczem może okazać się nawet jedna akcja, będąca minimalnym buforem bezpieczeństwa. Jeśli ktoś przed startem mundialu przypuszczał, że Mateusz Mika nie będzie błyszczał na parkiecie, to właśnie doznawał miłego rozczarowania, gdyż młody gracz bezlitośnie punktował przeciwnika, dając Polakom dwupunktowe prowadzenie  (11:9). Chwilę później zaczęły się problemy z naszym przyjęciem, co szybko doprowadziło do zrównoważenia wyniku. Po drugiej przerwie technicznej na skutek dobrej postawy Edera i Filipe Fontelesa, który nagle przypomniał sobie wszystkie sztuczki, które poznał na parkietach PlusLigi, to ekipa Rezende była bliższa doprowadzenia do tie-breaku (17:20). Siatkówka jest jednak pięknym i dynamicznym sportem, gdzie jedna akcja może całkowicie odmienić losy spotkania. W trudnych chwilach zawsze biało-czerwoni mogą liczyć na wsparcie ze strony nieocenionych kibiców, śpiewających „Pieśń o Małym Rycerzu”, działającej zawsze niczym zastrzyk nadziei. Być może magia tych taktów sprawiła odrobienie strat (21:21) i mniejszą skuteczność gości z Ameryki Południowej. Blok naszego nieocenionego atakującego, poskutkował uderzeniem w siatkę po drugiej stronie i dzieliły nas już tylko sekundy od wybuchu niekontrolowanej radości. Ostatnia akcja zdawała się nie mieć końca, gdyż Rezende poprosił o wideoweryfikację zagrania, licząc na błąd podopiecznych Antigi. Wszyscy obserwatorzy zadrżeli, mając na względzie, iż sędziowie turnieju, pochodzący w znacznej mierze z krajów o nieco mniejszym wyszkoleniu trenerskim i już nie raz, mylących się w oczywistych sytuacjach i tym razem źle zinterpretują to, co widzą na ekranie. Na szczęście reklamowany moment nie wzbudził żadnych wątpliwości i cały katowicki spodek mógł odlecieć z radości.

Przyszłość jest zagadką
Po tych mistrzostwach na odejście z reprezentacji zdecydowali się czterej złoci medaliści, czyli Krzysztof Ignaczak, Paweł Zagumny, Michał Winiarski, Krzysztof Ignaczak oraz MVP turnieju Mariusz Wlazły. Rodzi się pytanie, co dalej z naszą kadrą, zważywszy, że doszedł również aspekt zawirowań i zmiany kierownictwa w PZPS. O ile wydaje się, iż afera korupcyjna nie wpłynęła znacząco na wizerunek związku, o tyle kłopot może pojawić się przy obsadzie pozycji atakującego. Kontuzja Zbigniewa Bartmana skomplikowała nieco sytuację w aspekcie zbliżających się Mistrzostw Europy. Czyżby znów trzeba było rozważać postawienie Bartosza Kurka na ataku? A może swoje miejsce reprezentacji odnajdzie doświadczony Tomasz Józefacki, który w tym sezonie jest gwiazdą w czeskiej Extralidze? Czy wystarczy tylko dać szanse niewidocznym do tej pory zmiennikom, którzy nie mieli zbyt wielu okazji, by pokazać swoje umiejętności na arenach PlusLigi? Odpowiedź na te pytania z pewnością poznamy w trakcie zbliżającego się sezonu reprezentacyjnego. Miejmy nadzieję, że złoto Mistrzostw Świata jest tylko wspaniałym początkiem złotej ery „orłów Antigi”.





[1] http://aktualnosci.siatka.org/pokaz/2014-09-06-ms-gr-a-kamerun-postawil-polskim-siatkarzom-ciezkie-warunki
[2] Ratio – stosunek wszystkich małych punktów zdobytych w ramach sezonu, turnieju bądź meczu do punktów straconych.

Przeczytaj również:

2 komentarze:

  1. Pięknie to opisałaś Aniu...poczułam te emocje po raz kolejny :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli udało mi się otrzymać zamierzony efekt. Dziękuję :)

      Usuń

Zapraszam do komentowania. Czuj się jak u siebie i pisz co myślisz, nie bądź jednak wulgarny/a ani chamski/a. Będę wdzięczna za każdy komentarz.
P.S SPAM będzie bezceremonialnie usuwany. Jeśli chcesz polecić mi jakąś stronę, skorzystaj proszę z zakładki kontakt u góry strony i wypełnij tam odpowiedni formularz.