Jeszcze nie w pełni ochłonęłam po tym co się wydarzyło. Po
tak intensywnych trzech tygodniach z siatkówką, z pewną nutką niepewności i
zdziwienia piszę: POLSCY SIATKARZE MISTRZAMI ŚWIATA. W pamięci przewija mi się
ostatnie kilka miesięcy, które wcale nie gwarantowało tak oszałamiającego sukcesu.
Co więcej, gdyby jakiś czas temu ktoś powiedziałby mi, że nasi zawodnicy będą
mieli złote medale, uznałabym go za fantastę i powiedziałabym, że czegoś
takiego mógł dokonać tylko Hubert Wagner.
Co dalej?
Podobno nie ma dla sportowca niczego gorszego, niż poczucie
porażki i zawiedzionych nadziei, gdy w dodatku gra na własnej ziemi. Sądzę, że
Polski Związek Piłki Siatkowej, ubiegając się o organizację Mistrzostw Świata w
naszym kraju, miał tego pełną świadomość, niemniej w najgorszych snach nikt nie
przeczuwał, iż dwa lata przed startem imprezy docelowej nasza kadra się
rozsypie i generalnie nawet eksperci, będą zastanawiać się co dalej. Po
nieudanych Igrzyskach Olimpijskich w
Londynie i niefortunnej Lidze Światowej w 2013 roku mówiło się już wprost o
zapaści polskiej siatkówki. Tylko co zrobić tak krótki czas przed
mistrzostwami? Zatrzymać trenera Anastasiego, który odnosił z naszą kadrą
sukcesy? Przypomnijmy, iż włoski szkoleniowiec doprowadził Polaków m.in. do
zwycięstwa w Lidze Światowej (2012) oraz brązowego medalu Mistrzostw Europy
(2011). Wielu kibiców przez długi czas miało nadzieję, że porażki, choć bardzo
bolesne, to tylko wypadek przy pracy. Niemniej cierpliwość władz zaczęła się
kończyć. Presja rosła, bo nikt nie mógł myśleć o tym, iż siatkarze nie znajdą
się choć w czołowej szóstce polskiego wydarzenia sportowego roku. Zdecydowano
się na swoisty skok do basenu bez gwarancji, że jest w nim woda.