Ads 468x60px

czwartek, 11 sierpnia 2022

Czytnikowe wspomnienia



Czuliście kiedyś, że egzystujecie w elektronicznej niszy? Ja przez wiele lat wiedziałam, że w niej jestem, kiedy na pytanie o czytnik pokazywałam swojego PocketBooka. W oczach ciekawskich pojawiało się najpierw zdziwienie, a później niemal pewność, że po prostu nie stać mnie było na Kindle. Dziś, gdy szwajcarska firma wyrobiła już sobie renomę na polskim rynku m.in. dzięki owocnej współpracy z Legimi, a ostatnio z Empikiem, coraz więcej osób ma w swoich łapkach pockety, ale nie zawsze tak było. Obiecywałam Wam jakiś czas temu, że zrecenzuję dwa moje nowsze czytniki, których używałam. Pomyślałam, iż ciekawym doświadczeniem będzie podzielić się z Wami subiektywnymi myślami związanymi z czytaniem cyfrowym. Będzie to kilkuczęściowy cykl pisany z perspektywy użytkownika elektroniki. Jeśli chcecie poznać bardziej profesjonalne spojrzenie na sprawę, z czystym sumieniem polecam strony Świat Czytników lub Na Czytniku. Ja natomiast skupię się na tym, by opisać Wam moje czytnikowe początki, a w kolejnych tekstach spostrzeżenia z wieloletniego użytkowania czytników firmy PocketBook, na które nie ma miejsca i czasu w tradycyjnych recenzjach. Równocześnie pragnę podkreślić, że nie chcę by moje teksty były odbierane jako posty reklamowe, choć mogą się takimi wydawać. Wszak każdy czytnik powinien być dopasowany do indywidualnych preferencji użytkownika.

Najtrudniejszy pierwszy krok

A jak to było z moim pierwszym czytnikiem i dlaczego go kupiłam? Pisałam już o tym w artykule z 2013 roku, ale wówczas nie wdawałam się w szczegóły, starając się wyjaśnić czym różni się czytnik od tableta. Sama dość długo zastanawiałam się nad kupnem czytnika, ale jedna wizyta u okulisty wszystko zmieniła. Podczas konsultacji po tym, jak powiedziałam czym się zajmuję, lekarka stwierdziła, że powinnam zrezygnować z wielogodzinnego czytania na komputerze, bo inaczej w przeciągu kilku lat wzrok pogorszy mi się do tego stopnia, iż żadne szkła korekcyjne nie pomogą. Wyszłam z gabinetu zdruzgotana. Miałabym porzucić albo znacznie ograniczyć moją największą pasję?! NIGDY W ŻYCIU! Musiałam po prostu znaleźć sposób, by zadbać o swoje oczy. Rozwiązaniem okazało się E Ink.


W ogromnym skrócie chodzi o technologię tak zwanego papieru elektronicznego, który dla ludzkiego oka imituje kartkę wypełnioną drukiem. Czy to prawda, czy raczej chwyt marketingowy? Z wieloletniej praktyki muszę stwierdzić, że prawda leży gdzieś pośrodku. Mimo dziesiątek godzin z czytnikami wciąż nie pamiętam, że pod każdym kątem tekst zachowuje się w zbliżony sposób jak tradycyjne kartki. Z drugiej strony, każdy coraz nowszy model urządzenia do czytania niepokojąco zaprzedaje plus bycia „zdrowym dla oczu” na rzecz powiększenia funkcjonalności. Czy to potępiam? Nie, bo to m.in. ja moimi decyzjami wpływam na taką drogę producentów. Mimo że uważam, iż mój pierwszy czytnik bardzo dobrze (jeśli nie najlepiej ze wszystkich moich urządzeń do czytania) radził sobie w warunkach wysokiego nasłonecznienia, to jednak łatwo zamieniłam go na model z podświetlanym ekranem, co stało się standardem kilka lat później. W chwili podejmowania decyzji o pierwszym zakupie nie miałam jednak bladego pojęcia czego oczekiwać. Trzeba, bowiem podkreślić, iż choć technologia e-papieru cały czas się rozwija, to wybierając E Ink wciąż musimy decydować się na kompromisy. Długa żywotność baterii i wygoda czytania na e-readerze będzie jednak elementem decydującym dla moli książkowych, czytających przez wiele godzin dziennie.


Z perspektywy czasu myślę, że gdybym dziś dokonywała pierwszego zakupu czytnika, to ryzyko, że się rozczaruję byłoby dużo większe. Po pierwsze dlatego, że obecnie jest dużo większy wybór modeli, a po drugie coraz więcej marek znanych z produkcji urządzeń mobilnych, robi czytniki na bazie ekranów ciekłokrystalicznych, nie wykorzystując technologii E ink. Na taki wariant decydują się zwykle osoby nielubiące kompromisów w aspekcie jakości obrazu. W tej sytuacji lepiej ten pseudoczytnik zamienić na pełnowartościowy tablet.


Ach te kompromisy!


Powróćmy jednak niemal dekadę wstecz. Jak pewnie większość czytelników pomyślałam, że kupię Kindle i po sprawie. Gdy jednak zobaczyłam cenę „kundelka” omal nie spadłam z fotela. Były to czasy, gdy czytniki wciąż były luksusowym gadżetem. Czytnik (wówczas) średniej klasy kosztował niemal dwie minimalne pensje. Zwróćmy uwagę, że była to cena czytnika z reklamami z menu w języku angielskim. Język nie był problemem i byłam gotowa ponieść wymagane koszty nie pozwalając sobie przez wiele miesięcy na małe przyjemności. Pojawił się jednak inny kłopot, przez który Amazon na mnie nie zarobił. W pierwszych latach blogowania, namiętnie gromadziłam ebooki z różnych źródeł, a wydawnictwa dużo chętniej dawały blogerom je do recenzji, nie mając świadomości potencjalnego piractwa. Był to moment, kiedy pisząc dla Sztukatera dostałam chyba z 50 ebooków, które leżały na jakichś dyskach, bo nikt ich nie chciał a wydawnictwa już dawno zaniechały ich promocji (z tej grupy opiniowałam Wam chyba tylko książkę „Swoją drogą" Tomka Michniewicza). W chwili wyboru urządzenia okazało się, że mam 4GB ebooków, podczas gdy najlepszy Kindle miał o połowę mniejszą pojemność. Pewnie gdybym zdecydowała się na skatalogowanie moich elektronicznych zbiorów (czego nie zrobiłam zresztą do dziś w przeciwieństwie do książek papierowych) okazałoby się, że jakieś 40% pozycji bez żalu bym wyrzuciła, ale zdecydowałam się na inne rozwiązanie.


Mój pierwszy czytnik PocketBook Touch
(zdjęcie archwalne)

Już wtedy na rynku były modele z dopinaną kartą microSD, ale kompletnie nie orientowałam się w jakości tych sprzętów. Ostatecznie na mojej liście zostały dwa czytniki marek Nook i PocketBook. Na początku bardzo spodobał mi się czytnik właściciela sieci księgarń Barnes&Noble. Nook według youtubowych recenzji miał bardzo intuicyjne menu, które wydawało się skrojone pod mój gust. Był tylko jeden za to zasadniczy problem. Producent Nooków nigdy w pełni nie wszedł na polski rynek, więc kupując to urządzenie nie było żadnego wsparcia technicznego. Nikt na forach nie mógł mi w pełni zagwarantować, że e-reader mi się nie „wykrzaczy” w zderzeniu z polską ortografią. Postanowiłam więc zainwestować w PocketBooka, który zaciekawił mnie kilkunastoma typami rozszerzeń plików (ale wówczas jeszcze nie rozszerzenia mobi), które miał ponoć obsługiwać. Prawda jest taka, iż jeśli rozważacie kupno czytnika innego niż Kindle, to wystarczy Wam możliwość odczytu plików .epub i pdf. A ja nie dość, że mogłam je odczytać to jeszcze miałam kartę pamięci, która dzisiaj jest dla mnie dużo cenniejsza niż samo urządzenie, na którym czytam, bo są tam tytuły, których już dzisiaj nie ma nawet w antykwariatach.

Solidność kontra innowacyjność

`Wielu użytkowników czytników od Amazona argumentuje, że to czytniki Kindle są najlepszym wyborem, bo są bezawaryjne i niemal „wieczne”. Trudno z tym dyskutować. Kilka lat temu miałam okazję trzymać w dłoniach przez kwadrans czytnik Kindle Paperwhite 2, który był bezpośrednim konkurentem używanego przeze mnie wówczas PocketBooka Touch Lux 2. Muszę przyznać, że „kundelek” zachwycił mnie szybkością działania, ale to była jedyna znacząca zaleta tego modelu na pierwszy rzut oka. Eksperci branży twierdzą, że amerykańską i szwajcarską (a pierwotnie) ukraińską) firmę różnią przede wszystkim z jednej strony spojrzenie na to jaką rolę w naszym życiu ma książka elektroniczna, a z drugiej skłonność do wprowadzania nowych rozwiązań.


Trudno oprzeć się wrażeniu, że Amazon wyprodukował Kindle przede wszystkim po to, by promować swoją księgarnię, co oczywiście nie jest wadą, a przyjętą strategią firmy. Do „kundelka” nie podepniemy karty pamięci i nie zgramy audiobooków zakupionych w innych sklepach. Nie ma też co liczyć na łatwy dostęp do bibliotek cyfrowych typu Legimi czy Empik Go. W zamian dostajemy stabilność i jakość, która raczej nas nie zawiedzie, a na nowinki techniczne poczekamy dotąd aż Amazon stwierdzi, że wprowadzenie nowych funkcji będzie bezawaryjne.




PocketBook to producent czytników, który wciąż szuka nowych rozwiązań dla swoich klientów, stąd wybór ich produktów jest dosyć szeroki. To oni wprowadzili na rynek pierwszy czytnik wodoodporny i pyłoszczelny PocketBook Aqua i nie bali się eksperymentować z kolorowymi wyświetlaczami, pomimo że pierwsze próba ich zastosowania w urządzeniu o nazwie PocketBook Color Lux z 2012 roku było tak dużą katastrofą, że tylko nieliczni pamiętają, że coś takiego w ogóle istniało. Firma dziś bardzo wsłuchuje w potrzeby klientów, o czym świadczy wspomniana wcześniej współpraca z wypożyczalniami e-booków, czy też wprowadzenie tuż po pandemii czytnika PocketBook InkPad Lite z niemal dziesięciocalowym wyświetlaczem. Jednak będąc zupełnie szczerą, muszę Wam napisać, że pockety przez tę pogoń za nowoczesnością, nie zawsze od razu spełniają nasze oczekiwania, a niektóre funkcje w zależności od modelu bardziej lub mniej szwankują. Ale to już kwestia, którą omówię w kolejnej części cyklu czytnikowego, na który już dziś Was zapraszam.


Tymczasem jestem niezwykle ciekawa Waszych pierwszych, czytnikowych doświadczeń. Czym się kierowaliście przy wyborze pierwszego czytnika albo czy wciąż zastanawiacie się, czy warto go kupić? A może jesteście tradycjonalistami i uważacie, że ebooki to dla Was tylko marny substytut papierowej książki?  Czekam na Wasze komentarze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania. Czuj się jak u siebie i pisz co myślisz, nie bądź jednak wulgarny/a ani chamski/a. Będę wdzięczna za każdy komentarz.
P.S SPAM będzie bezceremonialnie usuwany. Jeśli chcesz polecić mi jakąś stronę, skorzystaj proszę z zakładki kontakt u góry strony i wypełnij tam odpowiedni formularz.