Katowicki Spodek (fot. Jan Mechich) |
Otwarcie pełne emocji
Pewien polityk powiedział kiedyś: „Nie ważne jak się
zaczyna, ważne jak się kończy”. Cóż, chyba osoby odpowiedzialne za ceremonię
otwarcia championatu nie wierzyły w tę maksymę, bo już na samym wstępie
zadziwili cały siatkarski świat. Takiego rozmachu nie mogłyby się powstydzić
stadiony piłkarskie. Wielomilionowe widowisko pokazało, jak ważna jest dla nas
siatkówka. Gospodarzami wydarzenia byli znani komentatorzy Marek Magiera i
Grzegorz Kuliga. Zaczęło się od występu Donata i Cleo, a później nadszedł czas
na część oficjalną. Chyba dopiero w tym momencie, wielu kibiców zdało sobie
sprawę, że organizacja tak prestiżowego wydarzenia jak Mistrzostwa Świata,
odbije się na statusie polskiej federacji. Po oficjalnym otwarciu przyszedł
czas na część artystyczną, czyli specjalną choreografię Agustina Eguroli do
muzyki Dj Adamusa, który zajął się również oprawą muzyczną fragmentów hymnów
narodowych w czasie, kiedy przedstawiano sylwetki reprezentacji, które miały
rozpocząć rywalizację w pięciu miastach. Zwykle wzmianki o konkretnych
drużynach powodowały oklaski, choć zdarzyły się nieliczne wyjątki. Oczywiście,
nie zabrakło oficjalnego hymnu imprezy, lecz największymi gwiazdami okazało 62
tysiące fanów, którzy ułożyli obraz pucharu, trzymając w dłoniach kolorowe
kartoniki. Ten gest pokazał główną zaletę siatkówki – zespołowość.
Kulminacyjnym momentem wieczoru był pierwszy mecz biało-czerwonych na mundialu z Serbią. Ponieważ był to mecz inauguracyjny, oba zespoły wchodziły na parkiet w iście gwiazdorskiej oprawie. To chyba jeszcze bardziej potęgowało stres przed pierwszym gwizdkiem. Nie od dziś wiadomo, że dobre rozpoczęcie turnieju jest ważne przede wszystkim pod względem mentalnym. W przypadku tak dużego obiektu, jak Stadion Narodowy, trzeba było wziąć pod uwagę błędy w zagrywce, co odbiłoby się na poziomie spotkania. Pierwszy set zaczął się od ostrej walki punkt za punkt do stanu 7:7. Później dobre bloki oraz wzmocnienie ataku spowodowały wygraną do 19. Po zmianie stron sytuacja była już opanowana przez podopiecznych Antigi. Dzięki dobrej grze Mateusza Miki i Mariusza Wlazłego rywale nie byli w stanie zdobyć więcej niż 18 punktów, co potęgowała jeszcze niemała liczba popełnianych przez nich błędów własnych. Trzecia partia rozpoczęła się od niespodziewanego prowadzenia przybyszów z Bałkanów, ale dzięki doświadczeniu i poprowadzeniu gry środkiem przez Pawła Zagumnego, szybko Polacy odzyskali kontrolę nad sytuacją. Niestety, biało-czerwonym przytrafił się również moment przestoju, na szczęście zbudowana na przestrzeni seta przewaga pozwoliła na wygranie tego pojedynku bez straty nawet partii.
Mecze, jak z bajki
Areną kolejnych starć drużyn grupy A była stolica Dolnego
Śląska. Do Wrocławia nasi chłopcy przybyli ze świadomością, iż są być może w
nieco trudniejszej sytuacji, gdyż przyszli rywale rozegrali już po jednym
pojedynku w Hali Stulecia. Wszyscy jednak oczekiwali na zacięty bój z
Australią, która od kilku sezonów prezentowała się coraz lepiej. Początek
pojedynku okazał się korzystny dla gospodarzy turnieju. Siłą naszej ekipy był
atak w kontrze, gdzie duet Mika/Wlazły znakomicie mijali linię bloku
przeciwnika, co zaowocowało wynikiem 25:17. Po przerwie pojedynek rozgorzał na
dobre. Przez długi czas wynik był otwarty, gdyż żadna z drużyn nie mogła
uzyskać znaczącej przewagi. Decydującym momentem okazał się skuteczny blok
Winiarskiego i Nowakowskiego ustający wynik 23:19. Kilka minut później nasi
reprezentanci mogli się cieszyć z dwóch wygranych partii, do których kluczem
okazała się wyrównana dwunastka. Francuscy trenerzy w newralgicznych chwilach
nie bali się wpuścić zmienników, dając podstawowym graczom moment wytchnienia.
Trzecia partia pokazała, że Polacy potrafią skutecznie bronić wypracowanej
kilkupunktowej przewagi, dzięki której zakończyliśmy mecz w trzech setach.
Wygrane miały podwójnie słodki smak, gdyż wyniki osiągnięte w pierwszej fazie
mistrzostw, po której nasza grupa łączyła się z grupą D, mogły być decydujące,
zważywszy na dużo lepszy poziom zespołów. Na razie jednak trzeba było wygrywać.
(fot. Piotr Drabik) |
Historia pewnych piw
Na każdym mundialu zdarzają się drużyny, które są swoistym
tłem dla ekip, które mają realne szanse na medale. W grupie A takim przykładem
był Kamerun, reprezentujący znacznie niższy poziom, niż większość uczestników. Goście
z Czarnego Lądu mogli liczyć na przyjazny i żywiołowy doping ze strony licznej
publiczności zebranej w Hali Stulecia. Powodów takiej sympatii było wiele.
Przede wszystkim nieodparta egzotyka i przywiązanie do kultywowanych tradycji.
Osiem lat temu zawodnicy afrykańskiego państwa, przybyli chociażby z własnym
szamanem, który zasiadł w pierwszym rzędzie z ogromnym bębnem, który miał
przynieść szczęście jego ulubieńcom. Tym razem furorę wśród obserwatorów zrobił
mini taniec wojenny pokazywany po każdym udanym bloku. Oczywiście starano się również
budować pewną motywację „niekonwencjonalnymi” sposobami. Trener Peter
Nonnenbroich powiedział w wywiadzie, iż obiecał swoim podopiecznym postawienie
piwa, jeśli tylko wygrają choćby seta z Polską, na co przed meczem były raczej
marne szanse. Antiga tym razem postanowił dać szanse graczom, którzy dotąd nie
mieścili się w meczowej dwunastce. Andrzej Wrona i Krzysztof Ignaczak mogli w
końcu aktywnie wspierać swoich kolegów. Początek starcia wszystkich zaskoczył,
gdyż to Afrykańczycy prowadzili i zeszli na pierwszą przerwę techniczną z
trzypunktową przewagą, która jeszcze wzrosła do stanu 20:14. W tym momencie
nasz selekcjoner wziął czas, co okazało się doskonałym posunięciem, gdyż
skutecznie wybiło z uderzenia Kameruńczyków. Najpierw asa zaserwował Mariusz
Wlazły, a kilkadziesiąt sekund później sztab szkoleniowy zastosował podwójną
zmianę, która zaowocowała poprawą gry i wyrównaniem wyniku w końcówce seta.
Niestety, nasi siatkarze nie potrafili skończyć dwóch piłek setowych, co
wykorzystali rywale wygrywając tę partię 27:25. Koszmar kibiców trwał w
najlepsze od początku drugiej odsłony pojedynku. Na pierwszą przerwę to
uradowani Kameruńczycy schodzili z czteropunktową przewagą. Przy stanie 10:5, z
pewnością wielu zwątpiło, iż tego wieczoru będziemy się cieszyć z wygranej. Z
parkietu został zdjęty niegrający w tym meczu zbyt dobrze Mariusz Wlazły, ale
na efekt tych działań przyszło nam chwilę poczekać. Pogoń za rywalem ponownie
doprowadziła do wyrównanej i emocjonującej końcówki, rozstrzygniętej tym razem
na naszą korzyść. Wynik 1:1 sprawia, iż trzeci set bywa tym decydującym. Po raz kolejny kluczem okazały się udane
zmiany. Pojawienie się na boisku Drzyzgi, Kubiaka, Buszka, Konarskiego i Wrony
całkowicie odmieniły obraz gry. Ekipa znad Wisły nareszcie zaczęła prezentować
to, czego od niej oczekiwano, co skończyło się wynikiem 25:16. Niestety, po
przerwie dobre zagrania znów mieszały się z niestabilną grą. Biało-czerwoni
potrafili zdobyć kilka oczek przewagi, lecz po kilku minutach na tablicy
wyników był remis. Nikt nie chciał być pokonany, stąd w decydującym momencie
drużyny prowadziły wyrównaną walkę, która miała się zakończyć wynikiem 3:1 dla
Polski. Wygrana, pomimo kolejnych trzech punktów w grupowej tabeli, znów kazała
się zastanawiać nad szansami naszej reprezentacji na zameldowanie się w
czołowej szóstce Mistrzostw Świata. Podobno gra się tak, jak przeciwnik
pozwala, ale stylu Polaków nie usprawiedliwiały nawet szaleńcze (i często
udane) zagrania Kamerunu, czego nikt nie ukrywał. Niemiecki trener tak oto
podsumował postawę swoich wychowanków, co chyba jest najlepszą puentą: „Po raz
kolejny w tym turnieju przegraliśmy, ale dzisiaj przynajmniej graliśmy w
siatkówkę”.[1]
Mecz na odzyskanie
wiary w siebie
Paweł Zatorski - libero reprezentacji Polski |
Zalety buforu
bezpieczeństwa
Pierwszą fazę turnieju, mając na koncie komplet zwycięstw,
mogliśmy zaliczyć do udanych, gdyż po połączeniu grup A i D byliśmy liderami. Mogło
się okazać, że to tylko iluzoryczna przewaga, ponieważ reprezentacje, z którymi
mieliśmy się zmierzyć, miały realne szanse na medale, a było bardzo
prawdopodobne, że nasi dawni rywale mogą nie dać rady Włochom, Amerykanom,
Irańczykom czy Francuzom. Na skutek rywalizacji wspomnianych ekip między sobą,
mogliśmy sobie pozwolić na jedną porażkę bez prawie żadnych konsekwencji. Jak
ważna była to zaliczka, miało okazać się w Łodzi, gdzie biało-czerwoni chcieli
zagościć nie tylko w czasie drugiej, ale także trzeciej fazy turnieju. Atlas Arena oraz katowicki Spodek od zawsze były miejscami szczególnymi dla kibiców
siatkówki, a teraz wszyscy oczekiwali, iż przepiękna hala będzie światkiem
cudownych chwil dla naszych zawodników.
(fot. Walther) |
Los sprawił, iż już pierwszy mecz ze Stanami Zjednoczonymi
mógł nieco skomplikować sytuację. Pomimo zajęcia ostatniego premiowanego
miejsca, goście z Ameryki Północnej byli znani z tego, iż zawsze mobilizowali się
na turnieje rangi mistrzowskiej, stąd byli groźni. W wyniku podobnej specyfiki
gry obu reprezentacji o końcowym wyniku mogły decydować pojedyncze zagrania.
Już początek pojedynku udowodnił, że każde najdrobniejsze niedociągnięcie
zostanie wykorzystane po drugiej stronie siatki. Skuteczne zagrywki Holta i
czujna postawa w bloku doprowadziła do tego, że na drugiej przerwie
regulaminowej traciliśmy trzy punkty. W pewnym momencie USA miało już pięć
oczek zapasu, ale wtedy na zagrywce pojawił się Piotr Nowakowski,
destabilizując przyjęcie konkurentów. Sytuacja stała się niezwykle emocjonująca
od stanu 23:23. Długą walkę na przewagi rozstrzygnęło nieporozumienie naszych
zawodników, skutkujące wpadnięciem piłki w boisko, co ustaliło wynik na 27:29
dla gości. Po przerwie ponownie ujrzeliśmy prawdziwe widowisko. Przez większość
seta walka toczyła się na styku punktowym, choć to zawsze siatkarze z kraju
gwiaździstego sztandaru byli minimalnie lepsi. Może to sprawiło, że w
decydującym momencie nie mieliśmy siły odeprzeć ataku i przegraliśmy do 22. W
trzeci set wkroczyliśmy w walecznych nastrojach, co było widoczne w
dwupunktowym prowadzeniu na pierwszej przerwie technicznej. Dzięki ograniczeniu
błędów, tym razem gospodarze mogli wypracować bufor bezpieczeństwa, który uległ
zmniejszeniu do jednego oczka. Gra zrównoważyła się ponownie w końcówce.
Pierwszą piłkę setową mieli Amerykanie, lecz to do Marcina Możdżonka należało
ostatnie słowo, kiedy zdobył decydujący 27 punkt. Po zmianie stron to właśnie
nasz środkowy dzielnie zatrzymał jeden z ataków rywali. Barometrem naszych
poczynań okazała się forma naszego kapitana Michała Winiarskiego, który akurat
zagrał nieco słabiej niż zwykle. Niestety, tym razem musieliśmy przełknąć
gorycz porażki 1:3.
Sukcesy leczą rany
Luca Vettori |
Mistrzowie horroru
Reprezentacja Iranu na mistrzostwa przyjechała z jasnym
celem. Arabowie chcieli po znakomitym występie w Lidze Światowej sprawić
jeszcze większą niespodziankę. Dla nas była to okazja, by powetować sobie
bolesne potknięcia, przez które Florencja, kilka miesięcy wcześniej była poza
naszym zasięgiem. Teraz jednak nie mogliśmy sobie pozwolić na stratę trzech
punktów. Tym razem do boju zamiast Mateusza Miki został desygnowany zawsze
waleczny Michał Kubiak. Mogliśmy się cieszyć z tego, iż ponownie naszą poważną
bronią stała się nieefektywna w poprzednim meczu zagrywka. Początkowo walka
toczyła się punkt za punkt, ale po pierwszej przerwie technicznej w wyniku
coraz częściej pojawiających się niedokładności rywala nasza przewaga zaczęła
rosnąć. Słabe przyjęcie Irańczyków sprawiało, że nasz doświadczony rozgrywający
nie miał problemu z kombinacyjną grą, a panowie Wlazły i Winiarski mogli
poprawić sobie statystyki. Wyniki 25:17 i 25:16 kilkadziesiąt minut później
dawały nadzieję, że to będzie łatwy mecz, ale parkiet zweryfikował tę tezę.
Trzeci set stał się zapowiedzią naprawdę trudnych chwil dla polskich kibiców.
Początek partii nie zapowiadał takiej wojny nerwów, jaka miała miejsce tego
wieczoru. Przy stanie 13:7 wydawało się, że tylko kilkanaście piłek dzieli nas
od kolejnego wybuchu radości. To, co stało się potem, zdziwiło chyba
wszystkich. Dwie pomyłki meksykańskiego sędziego, który przyznał niezasłużone
punkty Irańczykom wprowadziło zdenerwowanie na boisku. Polacy zaczęli popełniać
niedokładności, co w połączeniu ze wzrastającą skuteczną grą Gharoufa i
Marouflakraniego doprowadziło do remisu 17:17. Odtąd każde zagranie mogło być
kluczowym, ponieważ żadna z drużyn nie marnowała nadarzającej się okazji na
zdobycie kolejnego oczka. Autowy atak Kubiaka sprawił, iż to goście wyszli na
jednopunktowe prowadzenie 20:19. Chwilę później zamarły na moment wszystkie
serca, gdy Michał Winiarski został sprowadzony z parkietu na skutek nagłego
urazu pleców. Pomimo, iż zimnej krwi nie stracili Paweł Zatorski i Dawid
Konarski, to nie do nas należał decydujący 26 punkt. Czwarta odsłona rozpoczęła
się od spięcia pod siatką Michała Kubiaka z Sayedem Mousavim, co skończyło się dwoma żółtymi kartkami. Wprowadzony
niepokój zdecydowanie nie służył orłom Antigi zwłaszcza, że oponenci wzmocnili
zagrywkę, co w połączeniu z brakiem na przyjęciu naszego kapitana dało
druzgocący wynik 19:25. W myśl siatkarskiego porzekadła mówiącego, że kto nie
wygrywa 3:0, ten przegrywa 2:3, nasi chłopcy musieli zrobić wszystko, by
pokazać swoją siłę w tie-breaku. Sztab szkoleniowy postanowił zaryzykować i w
piątej partii na boisku znalazł się, siedzący do tej pory na ławce,
rozgrywający Fabian Drzyzga. Ten ruch jednak znacząco nie wpłynął na postawę
naszych reprezentantów. Nieefektywną grę potęgował jeszcze brak szczęścia. Gdy
na tablicy wyników było 8:10 już tylko cud mógł sprawić pozytywny rezultat.
Właśnie taka sytuacja miała stać się rzeczywistością. Odpowiedzialność na swoje
barki wziął Mateusz Mika, który pomimo błędu w końcowej fazie meczu, dał swoim
kolegom impuls do działania, co w praktyce wykorzystali Karol Kłos i Paweł
Zatorski, doprowadzając do remisu po 14.
Chwilę później, po błędzie Irańczyków, widowiskowym pojedynczym blokiem
starcie zakończył zawsze spokojny Marcin Możdżonek. Trzeba przyznać, iż to spotkanie
było dla wielu było jednym z najbardziej emocjonujących, ale również dziwnych
momentów tych mistrzostw, zwłaszcza, że rzadko można obserwować tak kontrastowy
obraz gry na przestrzeni pięciu setów. Zastanawiałam się nawet przez moment,
czy ta dysproporcja nie jest wynikiem jakichś uzgodnień z jednym z przyszłych
rywali. Prawda była jednak prawdopodobnie dużo bardziej oczywista. Polacy
dostali lekcję pokory i przekonali się, że trzeba być skoncentrowanym do
ostatniej piłki, bo każda reprezentacja zrobi wszystko, by osiągnąć jak
najwyższe miejsce. Czy była jeszcze szansa na dostanie się do najlepszej
szóstki turnieju?
(fot. Piotr Drabik) |
Odpowiedź przyszła
całkiem nieoczekiwanie, gdyż przejście do następnej rundy zapewnił nam
korzystny wynik meczu Argentyna – USA, gdzie przybysze z Ameryki Południowej
pokonali Amerykanów, niwecząc tym samym ich szanse na zdobycie medalu. Mecz
Polski z Francją miał być tylko walką o prymat w grupie E dwóch drużyn, które
zapewniły sobie udział w dalszej rywalizacji. To spotkanie było jednak szczególne
ze względu na kraj pochodzenia naszych szkoleniowców. Dla Antigi był to
naprawdę trudny moment, lecz wszyscy mieli nadzieję, iż to nie wpłynie
negatywnie na poczynania naszych zawodników. Mecz rozpoczął się zgodnie z
oczekiwaniami od bardzo dobrych zagrań po obu stronach siatki. Kunsztem popisywali
się szczególnie rozgrywający, którzy skutecznie wysyłali piłki zarówno na
skrzydła, jak również na środek. Tuż przed pierwszą przerwą trójkolorowi
popełnili kilka błędów własnych, dzięki czemu mogliśmy wyjść ma kilkupunktowe
prowadzenie, które zostało powiększone i doprowadzone do końca seta w wyniku
zjawiskowej grze w obronie i bloku. Przerwa spowodowała odwrócenie sytuacji i
to bardzo dosłownie. Gra Polaków wyglądała całkiem podobnie, jak poczynania
rywali kilkanaście minut wcześniej. W pewnym momencie, pojawiła się jednak
szansa dogonienia przeciwnika przy stanie 17:18. Zmysłem taktycznym popisał się
selekcjoner trójkolorowych, który biorąc czas na życzenie, wybił
biało-czerwonych z uderzenia, przez co byliśmy pewni, że mecz będzie miał jeszcze,
co najmniej dwie odsłony. Trzeci set rozpoczął się od zaciętej walki, lecz to
Polacy dzięki skutecznej grze Michała Kubiaka schodzili na przerwę przy stanie
8:6. Niestety, nasz zespół szybko zaczęli popełniać błędy, co bezwzględnie
wykorzystał Le Roux, a później Marschal. Gdy tablica świetlna pokazywała
niepokojący wynik 11:14, Antiga wykorzystał przerwę, co zaowocowało niemal
całkowitą redukcją niekorzystnego wyniku, choć przewaga Francuzów na drugim,
regulaminowym czasie znów urosła do trzech punktów. W tym momencie dobrymi
zagrywkami, które rozregulowały przyjęcie po drugiej stronie, popisał się
Fabian Drzyzga, który wraz z kolegami doprowadził do remisu po 18. Wtedy do
wezwania swoich podopiecznych zmuszony był Laurent Tille, jednak tym razem
narada nie do końca dała pożądanego skutku, dzięki skupieniu i dobrym serwisom
Kubiaka, Wlazłego i Kłosa. Kiedy do zamknięcia trzeciego seta zabrakło jedynie
jednego oczka, biało-czerwoni nieoczekiwanie popadli w nieoczekiwany marazm. Na
szczęście, rywale w decydującym momencie ofiarowali nam punkt posyłając piłkę w
aut. Czwarty set był dla siatkarzy znad Wisły plamą na honorze, ponieważ nie
działała żadna formacja. Przez większość odsłony Francuzi prowadzili pięcioma
punktami. Dopiero pod koniec seta byliśmy w stanie podjąć pogoń, która jednak
nie dała wygranej w czwartym secie. Przed tie-breakiem było już wiadomo, iż
niezależnie od rezultatu, to Francuzi wygrają grupę. Antiga desygnował na
parkiet zawodników z ławki rezerwowych, mających odmienić losy tego meczu. Na
pierwszy plan wyszli Rafał Buszek i Marcin Możdżonek, którzy znakomicie radzili
sobie w bloku, pomimo, iż zdarzały się im proste błędy. Pierwszy ze
wspomnianych panów dał naszej kadrze piłkę meczową, a drugi umiejętnie
zakończył spotkania na naszą korzyść.
Grupa śmierci
Późnym wieczorem
zaraz po zakończeniu meczu Polska – Francja odbyło się losowanie dwóch
finałowych grup. Był to moment szczególnie ważny, gdyż to rozstawienie było
istotne w aspekcie bezpośredniej walki o medale Mistrzostw Świata. Późna pora
losowania (niemal północ) sprawiła, że zdenerwowanie uczestników było niemal
wyczuwalne. Przypomnijmy, że samo losowanie miało odbyć się początkowo bez
udziału kamer, ale ostatecznie wytrwali i wybrani mogli śledzić tę chwilę przed
telewizorami. Dla biało-czerwonych jedynym ułatwieniem było to, iż bez względu
na wynik losowania, kolejne starcia rozegrają w Łodzi, odpadała, więc kwestia
zmiany miejsca pobytu. Poza tym, prawie o wszystkim miał decydować ślepy traf.
Brazylia i trójkolorowi z racji wygrania grup wiedziały, że na razie nie będą
musiały rywalizować między sobą. Reszta była kwestią przypadku. W Katowicach poza podopiecznymi Tille zagrali
również czarny koń zawodów, czyli Iran i drużyna Niemiec, która przebojem
wdarła się do światowej czołówki. My natomiast w wylądowaliśmy w „grupie
śmierci” z Brazylią i Rosją. Chyba żaden polski kibic nie mógł sobie wyobrazić
bardziej wyboistej drogi do sukcesu. Nie tylko my mieliśmy takie odczucia. Nasi
rywale również nie byli zachwyceni takim rozstrzygnięciem, co manifestowali w
mniej lub bardziej otwarty sposób. O wszystkim miał decydować parkiet,
odporność i dyspozycja dnia.
Jak w pięciu setach zdenerwować Rezende?
To, z czego mogliśmy
się cieszyć to powrót do pierwszej szóstki po urazie Michała Winiarskiego, który
miał poprawić przyjęcie, będące naszą piętą achillesową w poprzednich kilku
spotkaniach Brazylia zaczęła od mocnego wejścia. Biało-czerwoni przez długi
okres premierowej partii nie potrafili znaleźć skutecznego antidotum na Lucarelliego
czy skuteczne serwisy Lucasa Saatkampa, co powodowało zdenerwowanie i wręcz
katastrofalne pomyłki po stronie gospodarzy. Gdy wynik przemawiał już za tym,
iż o tym secie będziemy musieli jak najszybciej zapomnieć (9:14), wielu liczyło
już tylko kilka dobrych zagrań, mogących dać choćby małą szansę na poprawę
sytuacji po zmianie stron. Kiedy w polu serwisowym pojawił się nasz atakujący
Mariusz Wlazły, coś drgnęło. Przeciwnicy wyraźnie zrelaksowani, nagle nie mogli
sobie poradzić z przyjęciem i atakiem, powodując tym samym, że zaczęliśmy w
szybkim tempie niwelować ogromną przewagę. W momencie, gdy przez ścianę bloku
nie przedarł się Wallace, to my mieliśmy oczko więcej. Rosnąca pewność siebie
sprawiła, iż nawet w trudnym ustawieniu bez rozgrywającego, po wyczerpująco
długiej akcji, przełamaliśmy opór przeciwnika. Wygrana do 22 rozsierdziła
słynne „kanarki”, czego efektem była trzypunktowa przewaga na początku kolejnej
partii. Po naszej stronie świetnie radził sobie Karol Kłos i Fabian Drzyzga,
który posyłał trudne zagrywki na drugą stronę siatki. Niestety, już w chwilę
później Polacy wpadli w czarną dziurę i stracili pięć punktów z rzędu.
Niezbędne okazało się zastosowanie zmian, które co prawda poprawiły wynik,
dzięki wejściu Mateusza Miki i klasycznej podwójnej zmianie, ale nie pozwoliły
cieszyć się z końcowego efektu i to drużyna Rezende zeszła tym razem do szatni
z uśmiechami na twarzach, które utrzymywały się również po przerwie, gdy
początkowo Sidao, a później Fonteles nie tylko skutecznie rozregulowali polskie
przyjęcie, lecz także okazali się efektywniejsi w każdym elemencie
siatkarskiego rzemiosła. Po kilkunastu minutach i wygranej 25:14, to Canarinhos
byli o krok od końcowego sukcesu. Polacy musieli zrobić wszystko, by odwrócić
bieg przypadków. Przez krótki czas panowała walka punkt za punkt. Dobrym
prognostykiem mogła być akcja Mateusza Miki, dająca remis 10:10, niemniej to
dopiero zamieszanie wokół jednej z żółtych kartek dla przybyszów z Ameryki
Południowej, sprawiło niepokój w ich szeregach. To był impuls dla Karola Kłosa,
który najpierw zaatakował z krótkiej, by za chwilę ostudzić zapał Visotto,
skutecznym blokiem. Wtedy do środkowego dołączył Mariusz Wlazły i cała reszta
zespołu. Ściana rąk na siatce okazała się nie do przebycia dla Brazylijczyków,
co zachęciło niewidocznych w tym secie Kubiaka i Mikę do pokazania swojej
dobrej dyspozycji. Wynik 25:18, pozwolił ponownie uwierzyć, iż tego wieczoru
jeszcze wszystko jest możliwe. Ostatnia partia zaczęła się od prowadzenia
reprezentacji Polski 7:2 nie oznaczało to jednak, iż można stracić
koncentrację, gdy po drugiej stronie siatki stoją ludzie, potrafiący wygrywać
nawet wówczas, gdy sytuacja jest niemal beznadziejna. W ciągu kilku minut
sytuacja uległa diametralnej zmianie. Po zmianie stron było już 7:8 i każda
piłka mogła mieć znaczenie, gdyż żadna z ekip nie zamierzała ustępować pola. Po
kolejnej akcji arbiter podgrzał atmosferę, przyznając naszemu przyjmującemu
czerwoną kartkę, co wbrew pozorom zadziałało na polską kadrę jak zimny
prysznic. Odtąd rywalizacja toczyła się punkt za punkt. Oba zespoły
skoncentrowały swoje siły na powstrzymywaniu oponenta blokiem, to jednak autowy
serwis Lucarelliego dał nam pierwszą piłkę meczową, której nie udało nam się
wykorzystać. Dopiero dwie akcje później Karol Kłos powstrzymał Sidao, a niemal
cała hala wybuchła radością z kolejnej wygranej orłów Antigi. Bruno Rezende dał
upust swoim emocjom dokonując niecenzuralnego gestu, co tylko potwierdziło, iż
to był jeden z tych momentów, gdy nawet doświadczonym szkoleniowcom puszczają
nerwy.
Wojna emocjonalna
Aleksiej Spirydonov - przyjmujący rosyjski (fot. MaryG90) |
Czarne konie w półfinale
Fabian Drzyzga - rozgrywający reprezentacji Polski |
Atak na szczyt
(fot. Piotr Drabik) |
Zaczęło się od wyrównanej walki (2:2), ale szybko goście przejęli kontrolę. Na pierwszej przerwie mieliśmy dwa razy mniej punktów niż oponenci, co było wynikiem zderzenia naszej mało efektywnej pierwszej akcji z widowiskową obroną panów w żółtych koszulkach. Na domiar złego Lucarelli kończył punktem wszystko, czego się tknął. Wlazły próbował straszyć swoją mocną zagrywką, niemniej goście z Ameryki Południowej zdawali się być poza naszym zasięgiem. Iskierka na poprawienie gry pojawiła się dopiero po zastosowaniu podwójnej zmiany oraz wkroczeniu na parkiet Dawida Konarskiego, który popisał się asem serwisowym (14:19), było to jednak działanie zbyt późne, by odwrócić losy seta i musieliśmy przełknąć przegraną w pierwszej odsłonie do 18. To, jaką siłą potrafi być efektywna gra przez środek, nie trzeba przekonywać żadnego fana siatkówki, stąd trudno się dziwić, iż początek drugiej odsłony był sporym zaskoczeniem dla Canarinhos. Zaczęło się od soczystego ataku Karola Kłosa, a w chwilę później duet Winiarski/Nowakowski postawili mur nie do przebycia dla Sidao (4:1). Rywal odwdzięczył się tym samym i różnica została zniwelowana (7:7). Środkowy Skry Bełchatów zdawał się tego wieczoru być nie do pokonania, bo po wejściu w pole serwisowe zdemolował przyjęcie po drugiej stronie setki. Jak cenne były jego wysiłki miały pokazać następne zagrania, gdzie żadna z reprezentacji nie oddawała pola udowadniając, że nie przypadkowo właśnie oni grali o krążek z najcenniejszego kruszcu. Wynik 17:12 był dobrym prognostykiem, lecz nie pewnikiem, co uzmysłowiła Polakom Bruno Rezende wchodząc w pole zagrywki i zdobywając pięć kolejnych punktów dla swojej ekipy. Remis ponownie wzmógł nieustępliwość obu reprezentacji. Wydaje się, że właśnie skutki zejścia Fabiana Drzyzgi z parkietu i posłanie w bój wicemistrza świata było idealnym rozwiązaniem. Pierwszą opcją w naszym ataku stał się Mateusz Mika, któremu doświadczony Piotr Zagumny nie szczędził okazji do pokazywania swoich umiejętności. Młody przyjmujący, który miał wkrótce reprezentować barwy Lotosu Trefla Gdańsk, był również osobą mającą zdobyć ostatni punkt przed zmianą stron. Uczynił to po atomowej zagrywce Mariusza Wlazłego, dzięki piłce przechodzącej (25:22). Po chwili odpoczynku znów okazało się, że Piotr Nowakowski jest mistrzem w pierwszych akcjach kolejnych odsłon. Niestety, dwupunktowa przewaga została bardzo szybko zniwelowana przez Wallacea i Lucasa Saatkampa, którzy bezceremonialnie wykorzystywali palce naszego bloku do skutecznych zbić. Od remisu po 3 walka punt za punkt nie pozwalała żadnej z drużyn wyjść choćby na dwupunktowe prowadzenie. Mateusz Mika stał się dużo bardziej pewny siebie i z dobrym rezultatem odciążył naszego atakującego, co pozwoliło Polakom na prowadzenie wyrównanej walki z rywalem. Po drugiej przerwie technicznej Mariusz Wlazły zdobył dwa kolejne oczka w ataku, co dało nadzieję bardziej zróżnicowanej gry oraz odbudowania się jednego z filarów biało-czerwonych. Udało się nawet powstrzymać na bloku Vissotto. Niestety, podopieczni Antigi stracili koncentrację i zaczęli popełniać błędy, czego skutkiem był remis po 19. Końcowe akcje tej odsłony były widowiskiem godnym medalistów Mistrzostw Świata. Zachwycały urozmaicone ataki nie tylko ze skrzydeł, lecz także ze środka, co w związku z nieskutecznością Lucarelliego pozwoliło ekipie Antigi wygrać tę partię do 23. Tylko dwadzieścia pięć punktów mogło dzielić drużynę, która jeszcze dwa lata wcześniej przez wielu była skazywana na druzgocącą klęskę, od wielkiego sukcesu, odniesionego na własnej ziemi. Tylko czy ta świadomość działała na naszą korzyść? Na te wątpliwości miało dać odpowiedź kilkadziesiąt minut, które mogły zmienić wszystko. Wiedzieli o tym zarówno sportowcy, jak również kibice, czekający w niebywałym napięciu na set numer cztery. Już pierwsze akcje były dowodem, iż żadna z reprezentacji nie zamierza się poddać bez walki. Gra w tej odsłonie zaczęła się już tradycyjnie od skutecznych ataków po obu stronach siatki. Wiadomo było, iż kluczem może okazać się nawet jedna akcja, będąca minimalnym buforem bezpieczeństwa. Jeśli ktoś przed startem mundialu przypuszczał, że Mateusz Mika nie będzie błyszczał na parkiecie, to właśnie doznawał miłego rozczarowania, gdyż młody gracz bezlitośnie punktował przeciwnika, dając Polakom dwupunktowe prowadzenie (11:9). Chwilę później zaczęły się problemy z naszym przyjęciem, co szybko doprowadziło do zrównoważenia wyniku. Po drugiej przerwie technicznej na skutek dobrej postawy Edera i Filipe Fontelesa, który nagle przypomniał sobie wszystkie sztuczki, które poznał na parkietach PlusLigi, to ekipa Rezende była bliższa doprowadzenia do tie-breaku (17:20). Siatkówka jest jednak pięknym i dynamicznym sportem, gdzie jedna akcja może całkowicie odmienić losy spotkania. W trudnych chwilach zawsze biało-czerwoni mogą liczyć na wsparcie ze strony nieocenionych kibiców, śpiewających „Pieśń o Małym Rycerzu”, działającej zawsze niczym zastrzyk nadziei. Być może magia tych taktów sprawiła odrobienie strat (21:21) i mniejszą skuteczność gości z Ameryki Południowej. Blok naszego nieocenionego atakującego, poskutkował uderzeniem w siatkę po drugiej stronie i dzieliły nas już tylko sekundy od wybuchu niekontrolowanej radości. Ostatnia akcja zdawała się nie mieć końca, gdyż Rezende poprosił o wideoweryfikację zagrania, licząc na błąd podopiecznych Antigi. Wszyscy obserwatorzy zadrżeli, mając na względzie, iż sędziowie turnieju, pochodzący w znacznej mierze z krajów o nieco mniejszym wyszkoleniu trenerskim i już nie raz, mylących się w oczywistych sytuacjach i tym razem źle zinterpretują to, co widzą na ekranie. Na szczęście reklamowany moment nie wzbudził żadnych wątpliwości i cały katowicki spodek mógł odlecieć z radości.
Przyszłość jest zagadką
Po tych
mistrzostwach na odejście z reprezentacji zdecydowali się czterej złoci
medaliści, czyli Krzysztof Ignaczak, Paweł Zagumny, Michał Winiarski, Krzysztof
Ignaczak oraz MVP turnieju Mariusz Wlazły. Rodzi się pytanie, co dalej z naszą
kadrą, zważywszy, że doszedł również aspekt zawirowań i zmiany kierownictwa w
PZPS. O ile wydaje się, iż afera korupcyjna nie wpłynęła znacząco na wizerunek
związku, o tyle kłopot może pojawić się przy obsadzie pozycji atakującego.
Kontuzja Zbigniewa Bartmana skomplikowała nieco sytuację w aspekcie zbliżających
się Mistrzostw Europy. Czyżby znów trzeba było rozważać postawienie Bartosza
Kurka na ataku? A może swoje miejsce reprezentacji odnajdzie doświadczony
Tomasz Józefacki, który w tym sezonie jest gwiazdą w czeskiej Extralidze? Czy
wystarczy tylko dać szanse niewidocznym do tej pory zmiennikom, którzy nie
mieli zbyt wielu okazji, by pokazać swoje umiejętności na arenach PlusLigi?
Odpowiedź na te pytania z pewnością poznamy w trakcie zbliżającego się sezonu
reprezentacyjnego. Miejmy nadzieję, że złoto Mistrzostw Świata jest tylko
wspaniałym początkiem złotej ery „orłów Antigi”.
Pięknie to opisałaś Aniu...poczułam te emocje po raz kolejny :)
OdpowiedzUsuńCzyli udało mi się otrzymać zamierzony efekt. Dziękuję :)
Usuń