„Wszystkie jego dowcipy i żartobliwe uwagi […] wywoływały śmiech w reżyserce, ale po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że śmiano się o wiele głośniej, niż wskazywałaby na to jakość żartów. […] Zupełnie jakby te wszystkie obecne tam osoby zmuszały się do śmiechu. Dziwne jednak było to, że oddzielało ich od niego podwójne okno, więc nie mógł ich słyszeć i w żaden sposób nie mógł wiedzieć, kto śmiał się z jego żartów najgłośniej, a mimo to i tak w ten sposób reagowali”¹.
Muszę przyznać, że kiedy natrafiłam na przytoczony fragment w książce Sinatra. Miłość, muzyka mafia, doznałam pewnego rodzaju konsternacji. Pojawiło się, bowiem we mnie pytanie czy opisany śmiech był wyrazem bezbrzeżnego podziwu czy raczej oznaką strachu. W trakcie lektury biografii słynnego artysty to uczucie niepewności towarzyszyło mi wiele razy. Wszystko za sprawą faktu, iż słynny „Głos”, jak nazywano Sinatrę za czasów jego pierwszych, wielkich przebojów, uosabiał w sobie światło i ciemność, które istniały jakby obok siebie przez lata wykuwając jego legendę.